środa, 13 lutego 2019

,,Życie towarzyskie w XIX wieku” Agnieszka Lisak

Wiek XIX jest jak czasy Tudorów – większość rzeczy, które o nich wiemy, to zasługa syntezy z popkulturą. Tamto stulecie widziane przez pryzmat bogato zdobionych sukni i kurtuazji wydaje się być wiekiem pięknym. Szczególnie jeśli zapomni się o braku ogólnodostępnego dentysty.

Agnieszka Lisak zdaje się tę pozytywną wizję epoki kultywować podtytułem ,,wspaniałe czasy belle époque”. Tu zresztą chciałabym się na chwilę zatrzymać i przede wszystkim ostrzec, że książka funkcjonuje w dwóch różnych oprawach graficznych, ale także pod dwoma odrębnymi podtytułami; jeden, już wspomniany, to ,,Wspaniałe czasy belle époque”, choć de facto piękna epoka obejmuje nieco inne ramy czasowe. Drugi podtytuł, nieco bardziej adekwatny, to ,,Obyczaje, intrygi, skandale” i właśnie o tym jest książka – o obyczajach. Odwołanie się do francuskiego terminu ,,belle époque” podsunęło mi myśl, że będzie to pozycja ogólnoeuropejska, tzn. życie ludzi będzie opowiedziane z perspektywy mieszkańców różnych części Europy. Książka jednak zawęża się do realiów polskich – gdzieś na początku jest cały siedmiostronnicowy rozdział o francuzomani, aczkolwiek dalej mówimy bardziej o pewnym zjawisku, które zawitało do Polski, a jedynie przy okazji o pewnych osobliwościach mentalności gości znad Sekwany.

Autorka uprzedza również, że cała jej narracja będzie skupiona głównie wokół warstw wyższych, bo jak żartobliwie pisze ,,bogaci zawsze mają lepiej, nawet w książkach”. Jeśli jednak nie czytacie tej pozycji z myślą o tym, by dowiedzieć się tylko o warstwie mieszczańskiej, robotniczej tudzież chłopskiej to dysproporcje nie powinny być drażniące, bo autorka nie tylko mówi o ludziach biedniejszych dla skontrastowania tych bogatszych, czyli np. podając przykład oddzielnych klas, tramwajów czy wejść do kamienic (które podobno w Krakowie zachowały się do dzisiaj), ale także jako osobną grupę, która tworzyła swoją kulturę i miała swoje własne podziały, które regulowane były ilością trzody chlewnej.
Na powyższych przykładach widać, że ,,Życie towarzyskie...” przypomina o pewnych XIX-wiecznych oczywistościach, czyli nierównościach jakie wówczas zachodziły – nie tylko pomiędzy warstwami społecznymi, ale także pomiędzy płciami. Ciekawie zresztą opisano tutaj, jak od kobiet wręcz wymagano pewnych teatralnych zachowań (mdlenia, bladości itd.), po czym zarzucano paniom, że ich wrażliwość uniemożliwia podjęcie im racjonalnych decyzji.Oprócz oczywistości dużo tu też informacji mniej znanych; tu gdzieś pojawi się informacja o tym, że Rosjanie zadomowili w Polsce zwyczaj picia herbaty, to tam wspomnienie o Niemcach i Austriakach, którzy rozkochali dżentelmenów w fajkach. Wszystko okraszone jest naprawdę dużą ilością cytatów – przez co mamy multum dowodów anegdotycznych. Z jednej strony takie zagranie sprawia, że książkę nie tylko czyta się o wiele szybciej, ale także o wiele łatwiej się ją przyswaja. Minusem jednak jest to, iż nie pojawiają się tu w ogóle liczby. Dla porównania Andrzej Chwalba w ,,Historii Powszechnej. Wiek XIX” w akapicie o trudach podróżowania nie tylko podaje, ile miesięcy płynęło się przykładowo do USA, ale także ile osób w trakcie takich wojaży zginęło. W ,,Życiu towarzyskim...” również pojawił się temat podróżowania i choć konsensus jest bliźniaczy, to jednak autorka nie dzieli się żadnymi liczbami.

Kolejną rzeczą, z której nie do końca jestem zadowolona jest język autorki – mocno uszczypliwy. I jak zwykle nie mam problemu z humorem polegającym na wbijaniu małych szpileczek (najlepsi w tym temacie są Brytyjczycy piszący o Brytyjczykach) tak tutaj podczas lektury byłam w pewnym momencie nieco znużona manierą autorki. Wyglądało to trochę tak, jakby współczesny człowiek z wyższością oceniał próby rozwiązania sytuacji przez tego XIX-wiecznego. Nie chce o to posądzać autorkę, ale muszę przyznać, że zgryźliwe uwagi szczególnie w pierwszej części książki, psuły odbiór. Innym minusem jest to, iż przy rozdziale o cyrku pojawił się wątek afiszy – był on o tyle nieprzyjemny, że w pewnym momencie rozdział zamienił się w opisywanie owych afiszy. Było to męczące, dlatego zastanawiam się czy owych plakatów nie dało się po prostu do książki dorzucić, choć tutaj trzeba też mieć na uwadze to, iż taka decyzja mogła zostać podyktowana dodatkowymi kosztami, które mogłyby zostać wygenerowane przez nadprogramowy materiał ilustracyjny.
Ostatnią negatywną rzeczą, która zapadła mi w pamięci, jest luźno rzucone stwierdzenie jakoby Żydzi ,,znani byli ze swojego przyzwyczajenia do brudu”. I tutaj pojawia się dużo pytań. Dlaczego autorka tak stwierdza? Dlaczego jest to podane jako fakt? A jeśli już jest podane w ten sposób to, jakie są na to dowody? No i co znaczy ,,przyzwyczajenie do brudu” w XIX wieku? W końcu w samej książce są całe akapity, o tym jak damy nie myły swych sukien, a panowie uważali, że zabijanie smrodu perfumami to świetny sposób na dbanie o higienę.

Było trochę o negatywnych stronach, więc czas również na zalety. Po pierwsze anegdoty – jak pisałam, gdyby były uzupełnione liczbami i konkretnymi danymi byłoby super, ale i tak same historyjki są na plus. Tak samo jak materiał ilustracyjny; nie jest co prawda obszerny, ale jest, a to i tak w tego typu książkach rzadkość. Na pochwałę zasługuje również fakt, że autorka próbuje przybliżyć humor tamtego czasu, co również w dobry sposób odświeża książkę, dlatego niemal w każdym (jeżeli nie w każdym) rozdziale znajduje się coś z dawnego humoru. Wrażenie robi również ponad pięciostronnicowa bibliografia oparta głównie o pozycje z XIX wieku, ewentualnie wczesny wiek XX, i czasopisma, co zresztą widać podczas czytania (autorka często cytuje ,,Kurjera Porannego” i ,,Kurjera Warszawskiego”).

Słowem podsumowania, ,,Życie towarzyskie w XIX wieku” to pozycja przyjemna oraz pełna anegdotek. Nie jest to książka idealna, ale właściwie jako jedna z nielicznych rozprawia się z wiekiem XIX pod względem życia zwykłych ludzi, a nie wydarzeń politycznych.
Recenzja powstała przy współpracy z Księgarnią Gandalf – możecie dorwać tam swój własny egzemplarz ,,Życia towarzyskiego w XIX wieku”.
1

sobota, 9 lutego 2019

Netflixowa koncepcja Sherlocka, czyli dlaczego Netflix wcale nie zwariował.

Poprzedni rok na blogu był raczej mizerny – bo właściwie od sierpnia mnie tutaj nie było. Pół roku nieobecności minęło i palce zaczynają już świerzbić, żeby do pisania wrócić, bo przecież Tom Hardy tak ładnie występuje w ,,Venomie”, Netflix bierze się za Sherlocka, a ja dorwałam kolejny półtuzin brytyjskiej klasyki, więc jest o czym pisać. 

Stagnacja ma jednak to do siebie, że nie jest łatwo od razu ruszyć z kopyta, dlatego postanowiłam zacząć od czegoś przyjemnego, a nic nie jest dla mnie tak relaksujące, jak mówienie o Sherlocku. Przywitajcie więc krótki tekst na temat tego, dlaczego Netflix wcale nie zwariował.

Całkiem niedawno, bo w grudniu, do sieci przedostała się informacja, że Netflix również chciałby wyprodukować swoją wersję Holmesa. Z punktu widzenia biznesowego wydaje się to opłacalnym ruchem, gdyż detektyw wciąż jest popularny, a jednocześnie nikt już nie ma ,,monopolu” na Sherlocka. Oczywiście Sherlocków nadal jest kilku, jednak żaden nie dominuje w ogólnej narracji tak, jak to robił ten brytyjski kilka lat temu. Głosy niezadowolenia (bo kontrowersje to jednak za duże słowo) pojawiły się w momencie, kiedy zdradzono, jak ma wyglądać fabuła potencjalnego serialu; jak donosi Radio Times detektyw miałby być narkomanem, przywłaszczającym sobie sukcesy dzieci, które rozwikłują różnorakie zagadki. 
Tutaj pojawia się dla wielu duży problem. No bo jak to Sherlock narkomanem? Sherlock biedakiem? Pojawiają się tacy, którzy z góry mówią o serialu ,,parodia”. Mamy dwie strony medalu – Netflixa i fanów. Z strony Netflixa motywacje wydają się oczywiste – pieniądze. I choć jeden z scenarzystów zapewnia, że jest to jego projekt marzeń, który czekał na zrealizowanie dziesięć lat, to nikt chyba nie bierze tego 100% na serio (,,It’s my dream project and my oldest idea [I’ve been pitching it for ten years]”). Nie ma też co piętnować firmy, bo ani nie jest to zjawisko złe, ani odosobnione; tzn. nie tylko Netflix żeruje na pieniądzach. Każda duża firma produkująca kulturę w pewnym momencie próbowała coś ugrać – w ostatnim czasie choćby Hulu i HBO odcinało swój kupon,  angażując piękną Yûko Takeuchi do roli detektywa. Niektórym się to nie spodobało, bo ,,hurr-durr, lewacka propaganda”, a inni podeszli do serialu na trzeźwo, obejrzeli pilota i ocenili. 

Problem odbiorców z Sherlockiem–biedakiem czy Sherlockiem–narkomanem momentami wydaje się zabawny. W końcu Conan Doyle też opisywał, jak Sherlock zażywa kokainę; później ten wątek skończył się jakoś dziwacznie i nigdy nie wrócił, ale jednak istniał. W wersji BBC (którą niektórzy uważają za istny klasyk, którego podważyć nie można, bo inaczej wszechświat zniknie) Brytyjczyk nie dość, że ćpał to i bywał w miejscach niezbyt czystych i ładnych. Niepokoje widzów nie istnieją jedynie na linii ,,mój Sherlock’’ vs bród i ubóstwo. Tu częściej chodzi o zestawienie mojego wyobrażenia postaci z obcym wyobrażeniem. I może jeszcze z lekkim strachem, że ktoś zaburzy tą moją idealną wizje. Można to wyśmiewać albo bagatelizować, ale gdyby się tak zastanowić to chyba dla większości jest to uczucie znajome. Żeby nie szukać daleko, Doctor Who miał zostać kobietą? O mój Buszu, las się pali! Iris Elba może zostać Bondem? ,,AMERYKANIE wszęfzie wepfno sojich!!11!’’. 

Pomysł Netflixa jest ryzykowny, bo uderza o bardzo mocne (i jeszcze świeże) sympatie widzów, ale z drugiej strony jeszcze w 2010 r. ryzykownym posunięciem było obdzieranie detektywa z jego naturalnego środowiska czy XIX-wiecznej fajki, której nie dało się w logiczny sposób przenieść do współczesności. Dwa lata później też sporą odwagą można było nazwać zrobienie z Watsona pani Watson, co zresztą też nie wszystkim się spodobało.

Nie wiem czy nowy Sherlock się uda. Szczerze mówiąc jestem chyba tym głosem, który cicho szepcze ,,nie wyjdzie’’, ale z drugiej strony głupotą byłoby nie spróbować, bo jeśli Sherlock będzie stał w miejscu to zrobi się z niego okropnie nudny archetyp przeszłości. Nikt tak jak Holmes nie potrzebuje wychodzenia poza schemat i popkulturowej świeżości – w końcu jeśli za coś detektywa pokochaliśmy to za jego awangardę oraz nietypowość.


12

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Jak Szwedzi zgubili 39 mln? – ,,Helikopter’’ Jonas Bonnier

Najpopularniejszy, fikcyjny detektyw może nie został spłodzony w Szwecji, ale nikt nie odmówi Skandynawii kryminalnego klimatu i związanej z tym historii (w końcu Sztokholm w pojęciu ,,syndrom sztokholmski’’ nie wziął się znikąd), ale co jeśli te miasto ma jeszcze kilka ciekawych opowieści w zanadrzu?
Wrzesień. Dwa tysiące dziewiąty rok. Blady świt. 
W takich okolicznościach czterech mężczyzn skradło trzydzieści-dziewięć milionów koron szwedzkich z budynku uważanego za żelazną twierdzę, przez którą nie przeciśnie się nawet mrówka. 

Operacja w oczach obserwatorów była spektakularna niczym napady z hollywoodzkich filmów, bo prawdopodobnie nigdy wcześniej nikt nie był na tyle zuchwały, by okraść popularną firmę ochroniarską, która znana była z najlepszych zabezpieczeń na rynku. Samo wykonanie również prosiło się o pierwsze strony gazet, bo jak wiele napadów rabunkowych za pomocą helikoptera pamiętacie? Ja żadnego. 

Czegoś takiego świat jeszcze nie wiedział. 
Po ośmiu latach Jonas Bonnier bierze się za rekonstrukcje tamtych wydarzeń, chcąc przybliżyć szczegóły tego niezwykłego napadu. Autor dociera do złodziei i na podstawie rozmów z nimi tworzy fabularyzowaną wersję tej historii. Poznajemy zatem nie tylko wszystkie działania poprzedzające rozbój, ale także motywacje bohaterów i wielowymiarową perspektywę, bo książka oddaje głos nie tylko przestępcom, ale także stróżom prawa czy pracownikom napadniętej firmy. 

Historia jak z filmu
Można powiedzieć, że Bonnier miał zadanie pozornie proste, bo materiał na którym bazował był naszpikowany efektywnymi rozwiązaniami, które mogłyby stanowić gotowy scenariusz filmowy. Teoretycznie trudno się nie zgodzić, ale w praktyce należy sobie przypomnieć, że każde medium rządzi się swoimi prawami  to co ładnie wygląda na ekranie, w książce może być już przejawem kiczu i tandety. Niełatwo opowiedzieć prawdziwą historię spektakularnego rozboju, robiąc to w sposób dobry  nie posądzający, ani nie rozgrzeszający, ciekawy, ale jednocześnie nie podkoloryzowany. 

Na szczęście autor bardzo dobrze zrównoważył widowiskowość z normalnością życia codziennego. Bonnier wielokrotnie zabiera odbiorcę w prywatny świat bohaterów, gdzie pełno jest pieluch, randkowych spotkań i zabaw w złotą rączkę, dlatego przez większą część książki teoretycznie nic się nie dzieje; akcja jest spokojna i nieśpieszna (przez to też bardziej klimatyczna), jednak cały czas czuć tę nić napięcia. 

Kiedy postać wpada na jakąś przeszkodę, nie stoi za nią Kuba Rozpruwacz, który w każdym momencie byłby gotowy poderżnąć jej gardło, a i tak można odczuć porażkę bohatera i związany z nią stres – wiadomo, że wszystko ma swoją cenę i konsekwencje, a każda gra swoją stawkę. ,,Helikopter’’ z jednej strony jest dość powolną opowieścią, gdzie duży nacisk kładzie się na rys postaci  dlaczego to zrobiły, jaki miały do tego stosunek i jak w ogóle udało im się tak zwinnie połączyć wszystkie etapy planu (w końcu helikoptery to nie jest codzienny środek transportu)  ale z drugiej jest to pozycja, w której często pojawiają się zwroty akcji. I to potężne! Na szczególne uznanie zasługuje punkt kulminacyjny, a może właściwie chwila po nim. Autor potrafi bardzo zwinnie balansować na krawędzi niedopowiedzenia, przez co cały czas zastanawiałam się, czy faktycznie ,,to coś’’ się stało, czy to tylko taka podpucha.
Każda dobra historia ma swojego bohatera (albo nawet kilku)
Jonas Bonnier stworzył w swojej książce postacie bardzo wyraziste, ale co istotne nie karykaturalne. Nie czuć, że są to charaktery zarysowane grubą kreską tylko po to, aby było ciekawie i różnorodnie. Autor poświęcił każdemu z bohaterów nieco miejsca w książce, dzięki czemu czuć, że charakter każdej postaci jest pogłębiony i zniuansowany  nie wszystko musi być podane na tacy, niektóre relacje i zachowania są pozostawione do interpretacji. 

Bohaterowie mają więc swoje charaktery, ale mają także żywy i płynny język  jak trzeba przekląć to przeklinają, jak się nie wyśpią to mówią głupie rzeczy. Bonnier przy budowaniu postaci zadbał nie tylko o przeszłość bohaterów i zrozumiałe motywacje, ale także włożył w ich usta żywy język, który dodaje autentyczności historii. 

,,Jeszcze minuta  myśli.  Potem się zmywam.’’
,,Helikopter’’ to pozycja, która przez długi czas kamufluje się jako niesforna obyczajówka, gdyż akcja przez większość czasu to przygotowania do skoku na skarbiec, a nie faktyczny napad. Nie dajcie się jednak zwieść, bo w rzeczywistości ta opowieść to nieśpieszny kryminał, w którym akcja dynamizuje się dopiero pod koniec, by w szybkim tempie zaprowadzić czytelnika do finału. 

,,Helikopter’’ stoi przede wszystkim bohaterami, powolną, klimatyczną narracją (jeśli ktoś oglądał ,,Broadchurch’’ to wie, o czym piszę), ale także dwoma niezależnymi od autora czynnikami; po pierwsze, jest to historia prawdziwa bądź przynajmniej oparta w dużej mierze na faktach, a to zawsze trochę zmienia sposób postrzegania. Drugą sprawą jest to, że w opisywanym napadzie nikt nie ucierpiał, co sprawia, że automatycznie łatwiej sprawców polubić. 

Zmierzając do końca, muszę przyznać, że ,,Helikopter’’ był dla mnie idealnym odpoczynkiem od cięższych historii kryminalnych. To całkiem ciekawe doświadczenie, gdy człowiek dalej kręci się gdzieś w temacie kryminologii i jednocześnie może trochę odetchnąć od opowieści trudnych i mocno problematycznych. Tak więc choć fabularyzowanie tej historii na początku wydawało mi się trochę nietrafnym pomysłem (w końcu forma reporterska byłaby tu doskonała) to jednak po przeczytaniu stwierdzam, że nic tak nie dodało dystansu tej powieści jak narracyjna forma i pokazanie sprawców od tej ludzkiej, całkiem zwyczajnej strony. 
PS. Szczególnie dobrze działają na wyobraźnie filmiki z tego napadu, na których uchwycono zarówno helikopter szybujący nad dachem okradanego budynku, jak i rabusiów, którzy przecinają maszynami klatki z pieniędzmi. Jeśli dobrze poszukacie to możecie znaleźć również innych złodziej, którzy ośmieleni niskimi wyrokami dla kolegów po fachu, zamiast helikopterów zaczęli używać do napadów traktorów tudzież. Szwedzi umieją w kreatywne napady. 


Recenzja powstała przy współpracy z Księgarnią Tania Książka - możecie dorwać tam swój własny egzemplarz ,,Helikoptera’’.
0

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

,,Kosmiczne dziewczyny”, których z jakiegoś powodu nie zna cały świat, a (może) powinien! / ,,Kosmiczne dziewczyny” Libby Jackson

Książki opowiadające o dokonaniach kobiet w dziedzinach, które wcześniej były kulturowo przypisane mężczyznom, w ostatnim czasie zapełniły regały księgarń, dlatego dziś ze spokojem mogę wymienić przynajmniej piętnaście tytułów, które wpisują się w nurt literatury, pokazującej, że inteligencja nie jest przypisana płci, a Maria Skłodowska-Curie nie jest jedyną uczoną z ciekawą biografią i dokonaniami. 

Tytuł ,,Kosmiczne dziewczyny”, opowiadający o ponad pięćdziesięciu osobach płci żeńskiej, które zajmują się tematyką astronautyki, idealnie wpisuje się w listę książek z tym przyjemnym przesłaniem, że bycie kobietą nie deprecjonuje cię jako naukowca, ani też nie każe tracić kulturowo rozumianej kobiecości; tutaj szczególnie mocno zapadła mi w pamięć historia Jacqueline Cochran – Amerykanka robiła  karierę lotniczą, jednocześnie prowadząc swoją firmę kosmetyczną (notabene bardzo podziwiam to, że Cochran mając dwie pasje z całkiem innego spektrumpotrafiła tak je połączyć, by jedna promowała drugą). Uwielbiam też historię z jej udziałem, która głosi, że pilotka po każdym lądowaniu poświęcała chwilę, by zrobić sobie makijaż; ta anegdota udowadnia, wyświechtany frazes, że dbanie o wygląd nie zawsze równa się próżności, a z kolei umalowane blondynki nie są głupie i nieporadne. Mocno subiektywnie muszę przyznać, że autorzy wszelakich książek biograficznych zawsze punktują u mnie umieszczaniem smaczków w swoich pozycjach; czasami – jak w przypadku wspomnianej Jacqueline Cochran – można w tych ciekawostkach doszukiwać się ładnego zaprzeczenia stereotypom, a innym razem umieszczone fragmenty są czysto rozrywkowe.

Mnie tu urzekł nader humorystyczny fragment, mówiący o szwaczkach, szyjących skafandry kosmiczne, które po dobrze wykonanej pracy, dostały liścik od dowódcy Apollo 13 mówiący o tym, iż lider dziękuje za ich trud, bo bardzo nie chciałby sobie porwać portek na Księżycu. Taka lekka, spuszczająca nieco patosu wstawka, gdzieś tam mocno tkwi mi w serduszku i trochę ubolewam, że anegdot nie było więcej, bo choć autorka często zwraca uwagę, jak bohaterki były traktowane przez współpracowników, co o nich mówiono i jak z nimi współdziałano, to nie ma tu zbyt wiele miejsca na luźne historyjki i choć chciałabym tego więcej, to całkowicie rozumiem, z czego wynika skondensowana forma książki, która skupia się na tym, by przekazać jak najwięcej informacji, jednocześnie nie przekraczając jednej strony teksu. Momentami chcąc trzymać się, wcześniej ustalonej konwencji, nie możesz skupiać się na aspektach pobocznych, dlatego np. podczas prezentowania postaci Nichelle Nichols podkreślone jest, że aktorka jest legendą kina sci-fi, lecz jednocześnie Star Trek jest tylko  punktem wyjścia, bo głównym tematem musi być praca z NASA, a o płytach czy powieściach zwyczajnie milczymy.


,,Kosmiczne dziewczyny”mają ten plus, że są pozbawione ciężkiego ładunku emocjonalnego; jest to – moim zdaniem – spowodowane dwoma czynnikami. Po pierwsze, ta książka nie emanuje wszechobecnym poczuciem niesprawiedliwości, powiązanym z dyskryminacją płciową bądź rasową. Często potarzane jest, że bohaterki zrobiły coś niecodziennego dla swoich czasów, bo wyłamały się z niewygodnych oraz krzywdzących ram patriarchatu i przetarły drogę kolejnym pokoleniom, jednak mimo poczucia, że te osoby musiały się starać podwójnie, to te historie są najczęściej spięte nagrodą, czyli zwycięstwem. To daje poczucie, że mimo trudno było warto. Tylko raz pojawia się historia, w której bohaterka nie odniosła sukcesu i na koniec zaszyła się w amazońskiej dżungli.

 Po drugie nie ma tu mowy o osobistych dramatach, które bohaterki musiały przecierpieć, aby dostać się tam, gdzie chciały. Dla porównania w komiksie – o kobietach z różnych kręgów zawodowych – ,,Tupeciary” umieszczono piętnaście historii bohaterek o różnym kalibrze emocjonalnym i o odmiennych przeżyciach, dlatego w pewnym momencie rejestry emocjonalne zgrzytają. Przyjemna, optymistyczna historia o greckiej ginekolożce, która przebierała się za mężczyznę, by móc przyjmować porody, zostaje zestawiona z historią, w której kobieta jest katowana przez męża i gwałcona. W ,,Kosmicznych dziewczynach” brak takich zgrzytów, bo też nie ma tu mowy o tak drastycznych wydarzeniach. Co prawda niektóre historie pokazują, że zawód astronauty może skończyć się śmiercią, aczkolwiek te przypadki pasują do siebie tonacyjnie i nie wywierają dyskomfortu, na zasadzie dopiero co się śmiałam, a teraz czytam o takich okropieństwach. To co też jest ciekawe w tej książce to fakt, że nie jest ona adresowana do nikogo konkretnego. Może ją przeczytać osoba w każdym wieku, każdej płci, rasy czy orientacji. Tym bardziej że już od momentu czytania przedmowy można wynieść takie umacniające słowa pt. nie ważne czym się różnicie, ani co robicie, róbcie to z pasją. 


,,Kosmiczne dziewczyny” zapunktowały też u mnie tym, że pokazywały różne typy kobiet – zarówno te, dla których nauka była wszystkim, jak i te, które na boku robiły też inne biznesy. Poza tym w tej książce opisano nie tylko naukowczynie, zajmujące się budową statków kosmicznych, lataniem czy obliczaniem, gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi funkcjami znalazło się miejsce dla szwaczek, nauczycielek, żon astronautów... Partnerki sławnych w Ameryce astronautów były zresztą ciekawym spojrzeniem na to, jak wiele jest w stanie dać drugiemu człowiekowi wsparcie, zaufanie i troska. Jednocześnie sytuacje tamtych kobiet łatwo przyrównać do współczesnej roli żon prezydentów, aktorów czy piosenkarzy – często im się dostaje za to, że tylko tam są, a wielka presja społeczna spada na nie znienacka, choć same nie pchały się w światła jupiterów. Mówiąc o roli mężczyzn w tej książce, należy przyznać, że jest znikoma, co nie oznacza, że osiągnięcia panów nagle zostają zakwestionowane i umniejszone; autorka nie zapomina o płci przeciwnej i mimo narzuconego tematu, wplata w kobiecą narrację przełomowe dzieła Newtona i Kopernika, a raczej pamięć o nich.

Jeśli już kręcimy się w tematach serduszkowych, czyli tego, co lubię to totalnie uwiodła mnie grafika! Każda bohaterka ma swoją własną ilustrację wykonaną przez studenta London College of Communication i – mówiąc nieprofesjonalnie – grafiki są przekozackie. Mnóstwo różnych stylów, trochę zabawy formą, kolorami... Jest to tak śliczne, że jeśli kiedykolwiek pojawi się album z pracami tych studentów, to kupuje w ciemno. To co jest znamienne dla wielu książek, poruszających tematykę naukową, to fakt, iż autorzy zdają się tam nie bardzo lubić czytelnika i rzadko przedstawiają coś za pomocą infografik, pogrubień, czy wyróżnień. Tutaj te zabiegi zastosowano; na górze wyszczególniono podstawowe informacje (imię, nazwisko, zawód, narodowość, czas życia), natomiast poniżej pogrubionymi, zielonymi literami napisano, co dana osoba odniosła. Prócz tego zawsze zapisany jest jakiś cytat i ilustracja. Jedyna rzecz graficzna, którą bym zmieniła to oś czasu; na początku – jeszcze w przedmowie – autorka prezentuje linię czasu od wieku XVI do XXI, przedstawiającą, jak wyglądała eksploracja kosmosu. Cały wykres umieszczony jest na czterech stronach, ale układ zaburzony jest przez tekst, dlatego wygląda to tak, że na lewej stronie jest kawałek wykresu, na prawej tekst ciągły. Gdyby to ode mnie zależało, postawiłabym na zgrabny alonż (inaczej przedłużkę, choć ja definiuje to jako rozwijaną wkładkę). Jest to jednak kosmetyczna uszczypliwość podyktowana własnymi preferencjami, a nie poważny zarzut wydawniczy. 


Inny ciekawy aspekt to fakt, że przy jednej z bohaterek udało się zwrócić uwagę na pewne zjawisko, które aktualnie dotyka wiele kobiet sukcesu, czyli wywiady opierające się na pytaniach o makijaż, sukienki i (czasami) małżeństwo oraz potomstwo. Znacie, chyba, ten schemat, że kobiety na różnych uroczystościach, zaskakująco często, pytane są o to, jakiego projektanta są ich sukienki lub dlaczego włożyły garnitur. I o ile takie pytania są całkowicie uzasadnione, jeśli gwiazda jest na choćby imprezie modowej to w innych przypadkach, po trosze jest to dla mnie leniwe dziennikarstwo, a po trosze nieprzyjemna maniera, że jak kobieta na salonach to pytajmy ją tylko o wygląd, ewentualnie zadajmy najbardziej wścibskie pytanie o to, kiedy będzie miała gromadkę dzieciaków.

Porównując ,,Kosmiczne dziewczyny do książek o tej samej tematyce, które mam (,,Tupeciary” i ,,Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat”) mogę spokojnie przyznać, że pozycja Libby Jackson świetnie balansuje pomiędzy kolumną tekstu (gdzie informacji jest więcej, ale są trudniejsze w odbiorze) a formą komiksową (gdzie sprawa ma się na odwrót). ,,Kosmiczne dziewczyny” przedstawiają sylwetki najważniejszych kobiet w dziedzinie astronautyki i robią w to sposób lekki oraz uniwersalny, dzięki czemu jest to tytuł bez jednej, konkretnej grupy docelowej. Z drugiej strony chciałam też uprzedzić, że nie do końca jest to pozycja dla ludzi, którzy – brzydko mówiąc – siedzą w temacie, bo informacje o bohaterkach są zminiaturyzowane, przez co nie ma tu zbyt wielu smaczków – autorka bardziej skupia się na najważniejszych wydarzeniach, więc jeśli jesteście pewni, że znacie wszystkie najważniejsze kobiety w tej odnodze nauki i teraz szukacie tylko pozycji, które sprzedadzą wam kilka ciekawostek to ,,Kosmiczne dziewczyny” nie są dla was, jednak jeśli dotąd nie interesował was ten temat ani trochę (jak mnie) lub chcecie usystematyzować swoją wiedzę i  pooglądać świetne prace angielskich studentów to będzie to pozycja idealna.

Wskazówki wydedukowane z myślą o łowcach potworów.
Tytuł: ,,Kosmiczne dziewczyny’’
Tytuł oryginalny: „A Galaxy of Her Own: Amazing Stories of Women in Space”
Autorka: Libby Jackson
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Tłumacz: Ewa Borówka
Liczba stron: 145

Recenzja powstała przy współpracy z Business&Culture, jednak wszystkie wyrażone w niej opinie są moimi własnymi.

3

piątek, 13 lipca 2018

Zmęczona Polska w książce Krystiana Nowaka pt. ,,Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie”

Mundial się kończy, więc można pomału wracać do życia... 
Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie to książka, o której z jednej strony chciałabym napisać sporo (bo ma kilka osobliwych elementów, zasługujących na opisanie), lecz z drugiej strony najchętniej zapomniałabym o tej powieści od razu po jej przeczytaniu. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Krystian Nowak to jednocześnie główny bohater książki oraz jej autor, dlatego dla ułatwienia przyjmijmy, że za każdym razem pisząc Krystian, mam na myśli bohatera, natomiast używając nazwiska, będę odnosić się do autora książki.

Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie to powieś na wskroś współczesna – wszyscy oznaczają się na fejsie, płacą lajkami, w wolnych chwilach pijają sojowe latte i przeglądają fotki na instagramie. Czym wyróżnia się Krystian na tle innych? Gada z kotami. I jest pisarzem. Zresztą nie byle jakim! W końcu udzielił wywiadu jakiejś-tam gazecie. 


Mój główny problem z tą książką jest taki, że właściwie jest o niczym. Na stronie Polskiego Radia sam autor mówi o fabule powieści w ten sposób:
Stworzyłem motyw przewodni, który przewija się przez kolejne strony, ale w większości jest to zbiór przypadków z życia.
No i ten przypadek, a także absurdalność (autor bardzo często porusza się w sferze surrealizmu) mocno widać. Dostajemy tu sceny z kotami (czasami czworonogi fascynują się żwirkiem w kuwecie, innym razem demolują kuchnię, jednak najczęściej rzygają i pragną szynki), urywki tego, jak bohater próbuje w końcu napisać, choć jedną stronę własnej powieści, a czasami dzieją się rzeczy niezwykłe jak np. to, że Krystian spotkał jednego dnia dwóch pisarzy  – Josepha Hellera oraz Philipa Rotha (co ważne, pierwszy pan umarł w 1999 r., drugi w 2018). Żeby było ciekawiej, nie było to spotkanie, o tym, jak dwóch pisarzy poszukuje weny, albo jak fan z fascynacją wypytuje mistrza o tajniki pracy. Zamiast tych wszystkich konwenansów Joseph Heller (autor Paragrafu 22) z furią wymalowaną na twarzy, rozkazuję wejść Krystianowi do śmietnika, krzycząc, że pisarz jest tym, co napisze, a jak czytelnik wie, Krystian nie napisał nic (oprócz ogłoszeń samochodowych).

Tak więc w tym momencie zbiega się kilka największych wad tej powieści; z jednej strony nicość (niby krążymy wokół tematu nudnej Polski, pisarstwa i weny, ale w sumie nic z tego nie wynika), absurdalności (która niektórych może bawić – mnie ani trochę) oraz wulgarności, gdyż książka jest w bardzo niesmaczny sposób nią przepełniona. Świetnym przykładem jest reakcja głównego bohatera, kiedy dowiaduje się, ile ma zapłacić za pół kilo jarmużu:
Wolny rynek moja dupa. Tak ci chuj w dupie działa, jędzo stara, wyzyskiwaczko pieprzona. Jak mam się skupić na pracy twórczo-artystycznej, skoro warunki panujące w tym kraju zmuszają mnie do płacenia dwudziestu pięciu jebanych złotych za pół kilo jarmużu? 
Można bronić autora, mówiąc, że przecież niektórzy mają właśnie takie słownictwo i tak wyrażają zdenerwowanie. I prawdopodobnie właśnie tak jest, ale takie pretensjonalne teksty, pełne biadolenia o tym, że komuś jest podwójnie źle tylko dlatego, że jest w Polsce, a nie w innym kraju to coś, co ani trochę mnie nie zachęca. Dodatkowo istnieje tu mocny podział na lewaków (sam bohater za takowego się uważa) i tych, którzy wszędzie szukają spisku przeciw narodowi;
Zna się pan na literaturze żydowskiej i najwyraźniej jest jej miłośnikiem, a to już zakrawa na zdradę Świętej Rzeczpospolitej Katolickiej. 
Poza tym sceny z życia, o których możemy przeczytać to często przejawy czystego niewychowania; przykład, Krystian wchodzi do Starbucksa i wydziera się na baristę no bo jak to w Starbucksie nie ma alkoholu?!. Nawet biorąc poprawkę na to, że cała ta książka jest mocno surrealistyczna, to definitywnie nie jestem odbiorcą, który z chęcią poczyta sobie o chamstwie, nieprowadzącym donikąd.

Minus kotów jest taki, że ich monologi są zapisane wielkimi literami, a do tego z błędami, co na dłuższą metę męczy. 

Zabiegiem osobliwym (dla niektórych również niedorzecznym) jest dodawanie w przypisach linków do różnych filmików tudzież stron. Ja jako człek leniwy ani razu nie weszłam w żaden taki odnośnik (głównie przez to, że ostatnio większość czasu czytam na dworze i nie biorę ze sobą telefonu) – w każdym razie melduje, że można i tak (nawet na tym nie stracicie).  Na fejsbuku widziałam też głosy krytyki pt. kto dał prawo diagnozować Nowakowi całe społeczeństwo?! i szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego niektórych tak oburzył tytuł książki.  Tytuł ma przede wszystkim zaciekawić treścią, skłonić do tego, aby na chwile przestać scrollować tablicę na fejsie i zobaczyć, o co chodzi. Ten to robił. 

Z rzeczy, które mi się podobają, muszę pochwalić oprawę graficzną – twarda okładka z ślicznym obrazkiem i przyjemna czcionka. Pod tym względem nie mam nic do zarzucenia. Zmierzając ku końcowi muszę przyznać, że opis zapowiadał mi książkę o fejsie, o szastaniu lajkami, instagramie i smacznym latte, tymczasem, choć wszystkie te elementy są w książce zawarte, to główna oś fabuły skupia się na tym, że żyje sobie pisarz, który z racji tego, że jest pisarzem, musi napisać książkę, ale w ogóle mu to nie wychodzi. Zdecydowanie nie jestem dobrą glebą pod takie ziarno; dla mnie była to powieść nudna, o niczym i choć chciała wyśmiać pewne przywary i pokazać absurdy polskiego społeczeństwa (przynajmniej takie odniosłam wrażenie) to zrobiła to w sposób bardzo ciężkostrawny  – nie było zabawnie, ani ciekawie... 


Wskazówki wydedukowane z myślą o łowcach potworów. 
Tytuł: Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie
Autorka: Krystian Nowak 
Wydawnictwo: Flow Books 
Liczba stron: 290

Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Flow Books, jednak wszystkie wyrażone w niej opinie są moimi własnymi.
3

niedziela, 24 czerwca 2018

Archanioły, wampiry i Bóg, czyli walka o władze w fantastycznym wydaniu – ,,Siostry Półkrwi’’ Elżbieta Seredyńska

Nigdy nie pałałam jakimś szczególnie ciepłym uczuciem do Wydawnictwa AlterNatywnego, bo też ich publikacje nie wydawały mi się szczególnie dobre. OrgazmokalipsaPamiętnik lesbijki czy Córka pedofila to tylko kilka przykładów książek, które prócz kontrowersyjnych tytułów, zdawały się niewiele wnosić do ogólnej dyskusji o problemach, jakie przedstawiały. Dałam się jednak złapać na ich najnowszą lekturę, czyli na Siostry półkrwi, które obiecywały mi mało oryginalny, lecz bardzo lubiany przeze mnie wątek – mianowicie polityczną batalię między dwoma ugrupowaniami, dworskie intrygi oraz dziwną zależność dwóch bliźniaczek, które uwikłane w brutalną wojnę, są zmuszone stanąć naprzeciw siebie, po odrębnych stronach barykady*. Skutek niestety okazał się dość mierny.

*Żeby było jasne – lubię spiski i walki. Bliźniaczki nie są konieczne.


Pierwszy aspekt, od którego jako wzrokowiec muszę zacząć, to wydanie książki. Okładka Sióstr Półkrwi jest przeciętna (w stronę złej) – czcionka jest mało czytelna, wszystkiego jest trochę za dużo, a główne bohaterki równie dobrze mogłyby wskoczyć na chwilę do jakiegoś starego komiksu, gdzie twórcy dumnie eksponują wszystkim paniom biusty. Co więcej, strój jednej z sióstr na okładce jest o tyle chybiony, że bohaterka wbrew seksistowskim zasadom przeciwstawia się patriarchatowi i zgodnie z swoją wolą, nosi skórzane spodnie i zbroje niczym Joanna d'Arc, i dokładnie takie same reakcję spotykają  bohaterkę jak w ówczesnych czasach Joannę. Tak więc okładka pozbawia postać pewnej cechy charakterystycznej, idąc przy tym w stereotyp i kicz, lecz mimo tych wad nie czuję się jakby ten design poraził moje zmysły estetyczne – właściwie to większy problem miałam z wnętrzem, gdyż tam na każdej stronie widnieje tytuł i autor. Nie wiem, dlaczego i nie wiem po co (czyżby ktoś się bał, że czytelnik w trakcie zapomni, co czyta?). Mnie to trochę raziło (szczególnie na początku), ale później już się przyzwyczaiłam, choć przyznam, że tak osobliwe miejsce na umieszczenie tytułu pozycji, bardzo mocno kojarzył mi się z tanimi wydaniami lektur, dołączanymi do gazet w kioskach. Dla niektórych będzie to kosmetyczne odstępstwo, a dla innych zakryje o przestępstwo. Czas jednak omówić treść, bo to o nią głównie chodzi.


Cała fabuła jest prosta – mamy dwa skłócone ze sobą królestwa, które próbują się nawzajem obalić. Problem w tym, że nie do końca rozumiem, jaka jest ich motywacja, ani ilu uczestników bierze udział w zabawie. Sprawa wygląda tak, że po jednej stronie jest królestwo lodu i tym samym wampirów (do niego należy Aisza – jedna z bliźniaczek), po drugiej znajduje się królestwo aniołów oraz ognia (tutaj mieszka druga siostra, Sonia). Sęk w tym, że trudno mi było zrozumieć pobudki którejkolwiek ze stron. Autorka na początku zarysowuje konflikt tragiczny pomiędzy siostrami, pokazując, że tak naprawdę cały spór jest z góry zaplanowany (nikt nie zna zakończenia, ale same negatywne emocje sióstr są odgórnie narzucone), a wszystko to na zasadzie jakiegoś zakładu, którego szczegółów nikt nie przybliża. Kiedy więc czytam o tym, jak dwie siostry, czują do siebie ogromną pogardę i obydwie od 300-lat próbują się wzajemnie zabić, to w mojej głowie powstaje bardzo przejrzysty obraz rodzeństwa, które nie żywi do siebie żadnych pozytywnych uczuć. Byłam więc wielce zaskoczona, gdy (na początku książki, więc nie będzie to spoiler) Sonia, która przez kilka akapitów mówi o swojej odrazie w stosunku do wampirów oraz nienawiści do siostry w momencie, kiedy naprawdę może zabić Aiszę, ma klapki na oczach i dopada ją coś, co ja określam syndromem złoczyńców Marvela, czyli zamiast zabić wroga, zaczyna mówić poetyckim językiem, jak długo na to czekała bądź z uśmiechem na ustach mówi, jak będzie katować swą ofiarę. Okropnie głupie zagranie, przez które musiałam się zastanowić, po co właściwie była ta rozprawka o zawiści do Aiszy (refleksja na temat satanistycznego uśmieszku siostry przewijała się przez dziesięć stron!). 

Słaba motywacja to właściwie główna ułomność bohaterów. Nie wiem, dlaczego Aisza chcę zadać cierpienie Sonii i zmusić ją do samobójstwa. Jedynie domyślam się argumentów, które stoją za chęcią zabicia Aiszy przez Sonię. Dopowiadam sobie, dlaczego na początku książki Morfeusz (stworzyciel aniołów) oraz Mara (stworzycielka wampirów) zawierają pakt, który ma pokazać, które ''dzieci'' są lepsze, a już całkowicie zagadkowe jest dla mnie, z jakich powodów wampiry chcą królestwa aniołów i na odwrót. Można by było odpowiedzieć, że dla terytorium i samego faktu posiadania władzy. Sęk w tym, że słońce w dystrykcie aniołów świeci tak mocno, że wampiry nie chciałyby tam mieszkać (część by nawet nie mogła), a aniołowie nie znieśliby chłodu z wampirzego dystryktu. Trudno mi znaleźć pobudki dla większości zachowań, choć jednocześnie muszę przyznać, że może to być zarzut tymczasowy. Dlaczego? Ponieważ Siostry półkrwi to jedynie część pewnego cyklu. Niewykluczone więc, że autorka w kolejnych częściach dokładniej przedstawi bodźce, które kierują bohaterami, przez co pewne zachowania z tego tomu, okażą się w świetle nowych informacji całkiem sensowne.

Bohaterowie są też niekonsekwentni; na początku powieści Sonia mówi, że wampiry – wszystkie bez wyjątku – są nasieniem diabła i trzeba je zrównać z ziemią, po czym kilkadziesiąt stron później prowadzi wewnętrzny monolog, rozczulając się nad armią wampirzych dzieci. Nielogiczne są również pewne zabiegi fabularne, np. często powtarzane jest, że siostry są sobie równe mocą, ale później okazuje się, że tylko jedna może grzebać drugiej w umyśle. Nie do końca też rozumiem, jak działa tutaj mrożenie anioła poprzez dotyk wampira, ponieważ podczas jednego incydentu Sonia raz była zamrażana w ten sposób, a później już nie. 

Wszystko jest tu też dużą generalizacją, uproszczeniem i szablonem. Z ust jednego bohatera padają słowa, że zdrowy mężczyzna to tylko heteroseksualny (jest to o tyle ironiczne, że  mówi to wampir, a w tej powieści wszystkie wampiry uprawiają orgie z kim popadnie), kobiety nie mogą przeklinać, walczyć i muszą nosić spódnice. Poza tym, czy nienawidzenie wampirów tylko dlatego, że są wampirami nie zakrywa o rasizm? Jakby się tak zastanowić to społeczeństwo w tej książce mocno przypomina mi te XIX-wieczne zarówno pod względem mentalności, jak i zachowań – wysoko ceni się kurtuazję, kobiety są spychane na margines, homoseksualizm jest źle widziany, wszędzie widać mocno obecny podział klasowy, dalej istnieje przyzwolenie na ocenianie istoty poprzez rasę oraz niewolnictwo. Sama Aisza przypomina mi bohaterkę współczesnych seriali kostiumowych, które opowiadają o czasach rewolucji przemysłowej, bo po pierwsze jest to mocno wyemancypowana kobieta, a po drugie jest to postać, która choć żyje w określonym środowisku i czasie, to ma niecodziennie dzisiejsze poglądy. Dlatego na przestrzeni całej książki poznajemy wiele wampirów degeneratów, lubiących orgię, ale tylko jednego, który by się tego brzydził.


Stosownie byłoby powiedzieć, że bohaterowie to pięta achillesowa tej pozycji, gdyż mało jest postaci, które rozumiemy, nie mówiąc już nawet o darzeniu sympatią. Sonia jest bohaterką spod znaku, jak mi smutno to się złoszczę, co jest cudowną kliszą większości stereotypowych męskich postaci. Jakby tego było mało, Sonia to również bohaterka, której niezależność od męskich postaci podkreśla się na każdym kroku. Moja ulubiona wstawka przypominająca czytelnikowi, jak samodzielna jest anielica, brzmi mniej-więcej tak: nie da się ukryć, jestem anielicą. Jej siostra, Aisza, poprzez zasadę kontrastu wypada nieco lepiej – głównie dzięki retrospekcjom, które budują szczegółowy obraz tej postaci. Lepiej nie znaczy jednak dobrze. Tak jak w przypadku Sonii podkreślane jest, iż anielica stanowi samodzielny oraz wyzwolony byt, tak w przypadku Aiszy często można przeczytać, jak to wampirzyca jest nieobliczalna i szalona, choć podczas całej lektury nie było choćby jednego momentu, który faktycznie wskazywałby na tę niepoczytalność postaci.

Książka nasuwa pewne skojarzenia z słynną Grą o tron, lecz nie myślcie, że to jakaś polska odpowiedź na tę krwawą sagę. Asocjacja jest mało wyszukana, gdyż polega na podobieństwie nazw; u Martina cała seria nazwana jest Pieśnią Lodu i Ognia, u Seredyńskiej Waśń Ognia i Lodu to tylko podtytuł wstępu. Od razu zaznaczę, że mimo sporej pokrewności nazw, nie zarzucam autorce złośliwej inspiracji, bowiem ogień i lód to faktycznie integralne części fabuły Sióstr Półkrwi. Poza tym, gdyby ktoś chciał ogłosić autorkę Martinem w spódnicy to z pewnością podtytuł zmieniłby się w główny tytuł, aby przyciągnąć potencjalnych fanów.

Prócz bliskich tytułów są jeszcze dwie cechy łączące te powieści. Po pierwsze w Siostrach półkrwi jest sporo nagości. Niby nikt nie mówi o penisach i macicach (raz tylko wspominano o klejnotach, ale tylko po to, by podkreślić, że nasza anielica ich nie ma, bo jak sama wspomina nie da się ukryć, JEST anielicą). Druga analogia to coś znamiennego dla większości książek z królestwami, bowiem każdy dwór musi mieć swojego Littlefingera, czyli postać, która mąci, ma władze i nie do końca wiadomo, po której jest stronie. Tutaj takim bohaterem jest Brutus (to takie niezbyt delikatne nawiązanie do historii, w razie gdyby ktoś się zastanawiał czy jest zdrajcą). Brutus jest wampirem – do tego homoseksualnym, co autorka przekazuje w bardzo łopatologiczny sposób. Istotną dla mnie kwestią jest to, iż Brutus stanowi jedyną postać, którą lubiłam i jednocześnie jedyną, która nie miała żadnego celu w tej historii.


Jeśli jeszcze mówimy o tych przebrzydłych wampirach, które w książce stanowią gniazdo rozpusty, chciałabym rozszyfrować, dlaczego w tej powieści wszystko, co tyczy się krwiopijców, jest powiązane z seksem (notabene często niesmacznym i zwyczajnie zbędnym). Najsilniejszy wampir w królestwie musi mieć kochanice i zabawiać się z nią w łaźni, kokieteryjność jego żony jest ukazana jako supermoc (serio), a jeden z wampirów ginie w pokoju przeznaczonym do orgii. Nie wspominając nawet o tym, jak jeden z mężczyzn wykupuje niewolnice, wypije jej krew, a ona, mimo iż przerażona chcę z nim pójść na koniec świata i uprawiać seks. Dodatkowo wśród aniołów istnieją niezbyt klarowne zasady moralności, gdyż stary facet ma brudne myśli o małej dziewczynce, której dopiero niedawno urósł biust i wszystko związku z tą sytuacją wydaje się może trochę nieadekwatne (bo mężczyźnie właśnie umarła żona), ale całkiem przyzwoite – notabene opis tej sytuacji brzmi jak Wattpadowe fantazję. Przykłady:
Piersi Sonii zdają się poruszać jeszcze szybciej, tak szybko, jakby za chwilę miały rozerwać mocny, ciasno związany gorset [...].
Nathaniel nie może oderwać wzroku od jej gorsetu, mimo że wie, jak niebezpieczne myśli przychodzą mu do głowy, gdy na niego patrzy. 
Nie ma świadomości, że schylając się, niby przygładzając ciężki materiał spódnicy, piętrzący się wokół jej wąskiej talii, tylko potęguje jego chorobliwe silne pożądanie.  Uwydatnia pełne piersi, które już i tak krzyczą o uwagę, poruszając się tak nerwowo, jakby ktoś ich właśnie dotykał. 
Co ważne te cytaty pochodzą jedynie z trzech następujących po sobie akapitów (gdyby ktoś chciał sprawdzić –  strona 187 i 188).

Można się jeszcze zastanawiać jakie inne stworzenia towarzyszą wampirom i aniołom. Śpieszę z odpowiedzią, bo tak naprawdę nie ma tego wiele, a nawet jeśli coś się pojawia to potencjał tych wątków jest raczej spychany gdzieś w kąt. Niemniej jednak w  Siostrach Półkrwi świat składa się z:
• wampirów, które – o ironio! – mogą umrzeć w wyniku utraty krwi bądź spalania,
• aniołów – o których właściwie nie wiadomo zbyt wiele,
• Upadłych – którzy są anioło-wampirami,
• ludzi,
• wilkołaków,
• Boga – przynajmniej prawdopodobnie, bo ta kwestia nie została jeszcze rozwiązana.

Na koniec jeszcze chcę chwilę porozwozić się nad dynamizmem powieści. W książce bez wątpienia dużo się dzieje – są intrygi, zdrady, domysły – lecz mimo to trudno o zaskoczenie. Na początku myślałam, że to wina tego, iż w książce dzieję się za dużo, bo jak mówił Chaplin Dobre jest obrzucanie się ciastkami z kremem, ale jeśli film tylko na tym polega, szybko staje się monotonny. Później jednak doszłam do wniosku, że nawet jeśli dzieję się sporo, to dobry literat jest w stanie położyć nacisk w takich miejscach, że czytelnik nie czuję się znużony akcją (tutaj za przykład może posłużyć Gra o tron). Problem Sióstr Półkrwi leży raczej w opisach oraz wewnętrznych rozważaniach, bo jest coś w tej narracji, co opisuje cały tok wydarzeń trochę z boku, przez co czuć lekki dystans w stosunku do wydarzeń. Największej jednak winy doszukuje się w bohaterach, którymi ani trochę się nie przejmowałam, nie utożsamiałam się z nimi, ani tym bardziej nie zżyłam. Tak oziębłe uczucia z pewnością sprawiły, że litry krwi, kolejne morderstwa oraz akty brutalności nie robiły na mnie większego wrażenia.

Zmierzając do końca, muszę przyznać, że miałam ochotę odłożyć tę książkę już po dwudziestu stronach. Przemogłam się i im dalej w las tym zaczęło być lepiej, mimo wszystko nie polecę tej książki i zapewne nie sięgnę po kolejny tom. Zasadniczo dziwię się, że autorka zdecydowała się zrobić z tego serię, gdyż jeden obszerny tom zostawiłby mnie prawdopodobnie z poczuciem zamkniętej historii i przypuszczalnie cieplejszymi odczuciami. Natomiast dwustu-stronicowy wstęp do historii nie zaciekawił na tyle, bym kiedykolwiek jeszcze chciała sięgnąć po kolejne części. Nie napiszę, że to książka katastrofalna, bo wbrew wszystkim minusom miała swoje momenty, całkiem ciekawy (choć nie innowacyjny) pomysł na świat, a autorka czasami dbała nawet o takie szczegóły jak specjalistyczne słownictwo znane tylko temu wymiarowi (coś jak mugole w Potterze) czy zmiana słynnych powiedzonek (to tak jak mówić o mój Thorze zamiast Boże itp.).  W tym wypadku minusy jednak przeważają nad plusami, a szkoda, bo zapowiadało się nieźle...


Wskazówki wydedukowane z myślą o łowcach potworów.
Tytuł: Siostry Półkrwi
Autorka: Elżbieta Seredyńska
Wydawnictwo: AlterNatywne
Liczba stron: 200


Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem AlterNatywne, jednak wszystkie wyrażone w niej opinie są moimi własnymi.
7

wtorek, 8 maja 2018

Czteromiesięczny book haul, czyli co schomikowałam przez zimę.

Od dwóch tygodni zbieram się do zrobienia zbiorczego book haulu (raz nawet wytachałam w tym celu miskę pełną książek), ale ostatecznie albo zdjęcia wyszły mi okropne, albo padało, albo po prostu nie chciało mi się ruszyć tyłka. Tym razem zmobilizowałam siły i wyszło szydło z worka; oto efekty czteromiesięcznego szastania kasą (spoiler: jak na cztery miesiące wcale nie ma tego tak dużo). 

,,Głód’’ i ,,Dom’’, czyli nieregularniki reporterskie z wydawnictwa Non/fiction. Nieregularnik w rzeczywistości stał się kwartalnikiem i to jedynym, którego śledzę z taką pieczołowitość. Pomysł na te czasopisma jest taki: jeden numer = jeden temat omówiony z różnych perspektyw – są więc ciekawe reportaże, felietony, recenzję książek, wywiady, fotoreportaże oraz sporo ciekawych grafik (w tym infografik). To co szczególnie mnie uwiodło (prócz rozmaitości form) to wykonanie – spójna szata graficzna, zdjęcia, plansze na początku każdego numeru z ''zasadami'', jakimi kierują się założycielki przy tworzeniu kolejnych numerów oraz przedstawianie współtwórców w każdym numerze (bo są to często bardzo różne osoby). Dziewczyny wymyśliły, że czytelnik będzie mógł poznać osoby tworzące, poprzez trzy krótkie pytania, które zmieniają się co numer, lecz zawsze jest jedno pytanie o książki, notabene po tych jedno (czasami dwu) zdaniowych wypowiedziach zawsze zapisuje sobie jakieś tytuły. Mówiąc w skrócie idealna rzecz dla wzrokowców, lubiących literaturę faktu albo po prostu ludzi, którzy chcieliby zacząć trochę podczytywać coś z tych klimatów. 

Jeśli chodzi jeszcze o tematy to: pierwszy mówi o głodzie (i jest cudowny), drugi o domach i bezdomności (jest cudowny trochę mniej), trzeci natomiast podejmuje się tematu pracy (czeka na zakup), a czwarty z tego co wiadomo będzie o zwierzętach (i jeszcze nie wyszedł z drukarni). 


Tutaj polecam jeszcze wystąpienie Karoliny i Doroty na TED:


Swego czasu kupiłam też zachęcona opinią Kasi ,,More happy than not. Bardziej szczęśliwy niż nie’’ i nie wiem czy też tak macie, ale u mnie bardzo często sprawa wygląda tak, że książki które chcę przeczytać jak najszybciej, kupuje błyskawicznie, ale później przez długi czas nie mogę się za nie zabrać. Tak samo jest i tym razem, dlatego póki co książka Adama Slivera wciąż czeka na swoją kolej.

Upgrade: przeczytałam i - kurczaki - to było dobre. Do połowy sympatyczna, życiowa młodzieżówka o ważnych tematach, a później jeszcze lepsza młodzieżówka z zaskakującymi twistami. Jeżeli lubicie niekonwencjonalne książki dla młodzieży (choć nie tylko) to śmiało zamawiajcie. 


Przytarmosiłam też ,,Romea i Julię’’, co w pewnym wieku po prostu trzeba zrobić, ale niestety odbiłam się od książki boleśnie, mimo iż posiadałam i posiadam te piękne wydanie z Kolorowej Klasyki, które jest chyba mokrym snem każdej sroki okładkowej. Ilustracje śliczne, oprawa cudna, ale ,,Hamlet’’ był pięć razy lepszy.


Ostatnio miałam sporą fazę na czytanie (albo bardziej kupowanie) reportaży czy mówiąc ogólniej książek niefabularyzowanych, tak też znalazły się u mnie takie pozycję jak: ,,Eksperyment’’, ,,Liga (nie) złych mam’’, ,,Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość’’, ,,Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo’’, ,,Sukces w 10 słowach’’ oraz ,,Trupia Farma. Nowe śledztwa’’. Część pozycji jest wynikiem współprac i już ma swoje recenzję, druga część pozycji być może nigdy nie będzie miała swoich recenzji; nie zobaczycie u mnie np. wpisu o ,,Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo’’, dlatego chciałabym szybko napisać kilka ciepłych słów o tej książce, bo jest bardzo dobra.

Autor przede wszystkim pozwala wczuć się w tamtejszy klimat, co ogromnie mi się podobało. Poza tym wielką zaletą jest fakt, iż problem opisany jest z kilku perspektyw – opisywane jest przeludnienie, wyzysk, bieda, śmiertelne katastrofy... Książka nie tylko ujawnia wady przemysłu odzieżowego, ale także pokazuje, że podejmowane przez różnorakie organizacje środki wcale nie pomagają, bo co z tego, że wolontariusze przyczynią się do tego, iż dzieci nie będą pracować, skoro nikt nie zapewni im alternatywy, a brak możliwości zarobku nie tylko nie poprawi sytuacji tego dziecka, ale również ją pogorszy. Jedyną rzeczą, którą mogą niektórzy uznać za minus jest fakt, iż Marek (autor) nie podaję żadnego rozwiązania, nie mówi co poprawiłoby sytuację w tym kraju, przez co zostajemy trochę z taką niedokończoną historią. Więcej pisać nie będę, żeby już nie przynudzać, ale naprawdę pozycja warta przeczytania (nawet jeśli to nie jest wasz gatunek).

Co do innych książek: ,,Eksperyment’’, ,,Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość’’ i ,,Sukces w 10 słowach’’ czekają na swoją kolej. Za to kolejne dwie pozycję – ,,Liga (nie) złych mam’’ oraz ,,Trupia Farma. Nowe śledztwa’’ – cieszą się swymi recenzjami na blogu (tu i tu).


Będąc jeszcze w tematyce ludzi i realizmu kupiłam ,,Humans of New York: Stories. Ludzie Nowego Jorku: Historie’’. Dla niektórych zakup głupi, bo przecież ładnych ludzi można oglądać w grafice, ale ja jakoś uznałam, że chcę taki album, a skoro akurat miałam pieniądze to zamówienie poszło i mówiąc szczerze, ani trochę nie żałuję. 



Podczas tych trzech miesięcy pojawiły się u mnie również komiksy. Najpierw była to pozycja o tytule ,,Cztery śledztwa. Komiks paragrafowy o Sherlocku’’ – z przykrością stwierdzam, że Sherlock ze mnie żaden, a i jako Watson ledwo dawałam radę . Później dostałam coś na co długo czekałam, czyli ,,V jak Vendetta’’. Wciągnęłam w jeden dzień i a) jest to coś idealnego do cyklicznego czytania (na pewno to jeszcze zrobię) oraz b) chcę więcej podobnych historii.



Dzięki współpracy dostałam również ,,Dziewczynę, która wróciła’’ (recenzja) oraz ,,Listy starego diabła do młodego’’, które będą czytane (mam nadzieję, że wkrótce). 


Na sam koniec dwa prezenty – jeden od rodziny, drugi od siebie dla siebie. Pierwsza rzecz to książka o tytule ,,Okruchy dnia’’. Jest ekranizacja (występuje w niej Anthony Hopkins), a sam autor dostał Nobla  tyle wiem o książce. Natomiast drugi przedmiot to film, bo Biedronka czasami lubi mi coś podsunąć. Film zwie się ,,Teoria wszystkiego’’ i jest średni. Pisałam o nim całkiem niedawno (tu), jednak jeśli uważacie, że dziennie nie powinno się dawać zbyt wiele wyświetleń jednemu człowiekowi to spoko, rozumiem, i w skrócie opowiem o tej pozycji tutaj. 

Przede wszystkim siłą tego filmu jest postać – gdyby to nie był Stephen Hawking (i gdybym nie wydała na to dychy) to może nawet nie wytrwałabym do końca, bo film jest zadziwiająco poprawny i nic poza tym. Muzyka jest bardzo ładna, aktorstwo również świetne (chociaż nie jestem pewna czy oscarowe), ale właściwie nie ma nic poza tym... Także możecie zobaczyć, ale możecie też sobie odpuścić i wygooglać kim jest główny bohater. 


To by było na tyle. Nie obkupiłam się naszywkami z jednorożcami (chociaż mnie korciło), nie kupiłam żadnego ładnego t-shirtu z ,,Supernatural’’ (bo nikt takowego nie stworzył), ani nie usiałam swoich regałów Funko-Popami (gdyż nie do końca wiem, czy mi się podobają). Tak więc mój segment zakupowy dobiega końca, ale jeżeli ktoś z was kupił super-fajną rzecz i chcę się tym pochwalić, by wszystkim nam było głupio to śmiało (chyba, że to jest dwudziesta wersja tej samej książki – wtedy nie mówcie tego głośno, a tym bardziej nie piszcie). 

Na koniec końców jeszcze krótka wiadomość. W tym roku, dokładniej 14 oraz 15 kwietnia w Katowicach odbyło się ciekawe (zwłaszcza dla książkoholików) wydarzenie, bowiem grupa młodych osób zorganizowała event mający na celu promocję literatury. Jeśli inicjatywa wam się podoba i chcielibyście wziąć udział w drugiej edycji (a może nawet ją współtworzyć) to koniecznie zajrzyjcie na stronę BooKat. Wszystkie potrzebne linki poniżej.

strona na fejsbuku - klik
strona internetowa - klik


20
Template by Elmo