niedziela, 12 listopada 2017

Gdzie w tym szaleństwie złoty środek? Trochę słów o ekranizacjach.


Są tematy rzeka (o tym czy czwarty sezon ,,Sherlocka" to na pewno ,,Sherlock") i są tematy bagna (czyli czy w tym ,,Sherlocku" Johnlock istnieje, czy może nie). Dziś będzie trochę i tego, i tego, bo postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze do szerokiego tematu ekranizacji.

Nie ma to jak Jennifer Lawrence, która czyta Harrego Pottera w przerwach między graniem Katniss.

Przy każdej próbie ekranizacji książek początkowy proces wygląda zawsze niemal tak samo - najpierw się wszyscy podniecają, a później im się przypomina, że filmy to jednak ble, że to będzie słabe i ogólnie to szkoda strzępić języka. Ludzie często zapominają (żeby nie było bardzo często zaliczam się do tych ludzi), że ekranizacja oraz pierwowzór literacki to jednak dwie odrębne rzeczy różniące się strukturą, sposobem narracji i przede wszystkim długością! Książka może mieć nawet i tysiąc stron, ale już filmy próbują utrzymywać się w tej granicy trzech godzin. Notorycznie już na etapie castingu spotyka nas rozczarowanie, bo przecież ,,on tak nie wyglądał". Mnie np. zawsze odstrasza obsada ,,Ponad wszystko", choć, co istotne, nigdy nie czytałam oryginału. Można więc dojść do wniosku, że na początku niemal wszyscy chcą filmu, który będzie kalką książki. Później jednak opinie te często się zmieniają. 

Spójrzmy na Sherlocka. Pierwowzór? XIX wiek, dorożki, telegramy. Ekranizacja od BBC? XXI wiek, taksówki, telefony. Jeżeli ktoś się upiera, że to tylko mało istotne tło to do ''puli przewinień'' scenarzystów można dorzucić ciągłe stawianie Watsona i Holmesa, gdzieś na krawędzi przyjaźni i platonicznej miłości. Mimo tych zmian, jeszcze nigdy nie słyszałam jakiejkolwiek opinii, która mówiłaby, że to grzech przeciw powieści Conan Doyle'a. W tym wypadku trzeba być jednak szczerym, bo zanim powstał ,,Sherlock'' z laptopami to jeszcze przed nim powstało kilkanaście ekranizacji, które były właśnie bliskie oryginalnym nowelkom, więc co ciekawe można dojść do konkluzji, że jeśli ekranizujemy coś po raz pierwszy to róbmy to w skali jeden do jednego, jeżeli jednak tykamy klasykę (np. ,,Dumę i uprzedzenie'', ekranizowaną niemal tuzin razy) to dobrze by było, gdyby autor coś od siebie dodał; czasami wystarczy smaczek odnoszący się do epoki czy innych filmów - ogólnie chodzi o to, by widz się uśmiechnął i ten przekaz zrozumiał, a dla raczkującego obserwatora nie może to być znów zagwostką. Uwaga musi być więc na tyle subtelna, by niewtajemniczonym nie przeszkadzała, aczkolwiek jednocześnie na tyle wyważona, aby ktokolwiek ją zrozumiał. Czasami reżyserzy zamiast ,,puszczania oczek'' wolą dodać nieco tła całej powieści, tak np. postąpiono z telewizyjną wersją ,,Hannibala'', gdzie - brzydko mówiąc - po części dorobiono prequel do historii kanibala, a może trochę dodano mu zarysu psychologicznego. Za to w wspomnianym wcześniej ,,Sherocku'' twórcy postanowili opowiedzieć historię z jednej strony tę samą, ale jednak w całkowicie innej otoczce.

Zanim puścimy się w głębie narzekania na twórców i głośne dyskusje, o tym czego nie robią, pomyślmy, czy my na pewno tak lubimy te słynne przełożenia historii papierowej na ekran. Jakieś pięć lat temu (może trochę mniej) czytałam lekką historię miłosną - ,,Dziewczyna i chłopak wszystko na opak'' - po czym obejrzałam film. Pamiętam, że średnio mi się spodobał, mimo iż ekranizacja prócz pominięcia jednego wątku była wręcz odwzorowaniem lektury (do dziś wspominam, że w niektórych momentach nawet brano dosłowne cytaty z książki). Mimo to nie byłam zachwycona. Dla równowagi, mogę też powiedzieć o moim zderzeniu z ,,Więźniem labiryntu'', który z pewnością nie jest zbyt wierny książce Jamesa Daschnera - niby punkty wspólne są, jednak wiele rzeczy jest pozmieniane. W każdym razie, najpierw przeczytałam pierwsze trzy tomy powieści, a później odpaliłam film, bo przecież tam gra Dylan O'brien i ,,tak w ogóle to pewnie będzie dobry film na odprężenie''. Wyłączyłam po dwudziestu, może trzydziestu minutach. Natomiast do drugiej części filmu nigdy nie podeszłam, po tym jak zobaczyłam wybór aktorki na miejsce jakiejś istotnej postaci, której imienia już nie pamiętam, aczkolwiek wiem, że była częścią tworzącego się trójkącika miłosnego i gdybym miała obstawiać po zobaczeniu zdjęć aktorów ponownie i wygooglaniu obsady strzelałabym, że ta wyimaginowana dziewczyna miała na imię Brenda. W każdym razie, widzimy dwa podobne przypadki tyle, że w jednym raziło mnie zeskanowanie i przełożenie tej samej historii, a w drugim przypadku byłam poniekąd zażenowana odstępstwami, na jakie pozwolono.

Ze swojej strony mogę powiedzieć, że często nudzi mnie oglądanie tego samego, co jakiś czas wcześniej, sama sobie wyobrażałam za sprawą pierwowzoru. Nie mówię, że nigdy nie oglądam ekranizacji, bo ,,przecież już wszystko wiem'', aczkolwiek znacznie trudniej mi się wciągnąć w historię, którą już znam od tej całkowicie dla mnie nowej. Ładnym zobrazowaniem sytuacji będzie oglądane przeze mnie ,,Zanim się pojawiłeś'' - w pierwszej kolejności czytałam powieść Jojo Moyes, później wzięłam się za film i to w sumie, z powodu ładnych aktorów (Sam Claflin i te sprawy). Dotarłam, aż do momentu romantycznych uniesień na plaży (dla niezorientowanych jest to jakieś 3/4 filmu) i ostatecznie jakoś w tej chwili odechciało mi się oglądać - tak po prostu uznałam, że i tak wiem, co będzie później. Lepiej już jest, kiedy reżyser pozmienia trochę szczegółów, coś doda i mamy takie kombo - trochę książki, trochę wyobraźni filmowca i wychodzi np. takie ,,Love Rosie''.

Facet w rajtkach to mimo wszystko niecodzienny widok. 


Czasami zmiany scenariuszowe mogą wręcz uratować cały film. Weźmy pod uwagę np. takiego Greya, gdyby ktoś wtedy porządnie przysiadł do materiału wyjściowego, wyrzucił wszystkie te powtórzenia typu ,,Święty Barnabo'' oraz beznadziejne wątki pokroju prześladujących uległych i dodał trochę logiki w miejscach, gdzie jej całkowicie brakuje to może coś by z tego wyszło; w końcu, jeżeli się tak człowiek zastanowi to ,,50 twarzy Greya'' jest historią o mężczyźnie, który w czasie dzieciństwa przeżył traumatyczne wydarzenia, które po dziś dzień odciskają na nim piętno. Czy tego nie można było ograć lepiej? Jasne, że tak. Zabrakło tylko chęci, bo Grey z scenariuszem czy bez sprzeda się dokładnie tak samo dobrze i doskonale na siebie zarobi, a niekiedy tylko to się liczy.

Nie zatrzymujmy się jednak na skrajnych przypadkach i podsumujmy, co najczęściej denerwuje nas w ekranizacjach.  Wychodzi na to, że skrajne emocję związane są przede wszystkim z wiernością książce. Jedni (w tym po części ja) nie lubią oglądać toczka w toczkę tego samego, inni chcieliby stuprocentowej ścisłości, za to trzecia grupa mówi o tym, że zmiany są dobre, ale do pewnego momentu - jednym słowem, można kombinować, ale główny człon historii (czyli najważniejsi bohaterowie czy wydarzenia) powinny zostać niezmącone, aby dalej była to ekranizacja, a nie jakiś osobny twór, jedynie zainspirowany danym tytułem. Problemem jest również spłycanie postaci bądź wątków - czasami wychodzi na to, że aktor nie gra jakiegoś bohatera, tyko stanowi pewną funkcję (jest jedynie po to, aby zrobić coś określonego w fabule). To chyba zawsze boli. Podobne sytuacje są zresztą z usuwaniem pewnych scen; momentami można to przełknąć, bo jak sama pisałam wcześniej ,,film to nie książka'', jednakże czasami brak kilku scen może zabić cały klimat.

Jeszcze inny problem to zmiana aktorów lub ich wyglądu w czasie trwania jakiejś serii filmów. Przyznam, że w serialach notorycznie wpadam na takie podmiany (i później dopiero po dziesięciu odcinkach dostaje olśnienia, że to nie żaden ,,nowy szef'' tylko stary, ale w nowym ciele), natomiast w filmach, takie zachowania o wiele rzadziej mnie dopadają, choć podejrzewam, że to może dlatego, iż zwyczajnie rzadziej robi się filmy odcinkowe, a seriale z natury trwają po kilka sezonów, co często wiąże aktorów na kilka lat z daną stacją, więc kiedy umowy się kończą, a seriale chcą żyć dalej to mamy problem i albo wyślemy bohatera na wakacje albo go podmienimy.  Co istotne, nie zawsze to wina za krótkich umów oraz aktora, któremu po prostu znudziło się ciągle grać tę samą postać. Czasami stacje są w sytuacji podbramkowej, kiedy np. okaże się, że aktor jest narkomanem albo jest winny jakiemuś przestępstwu, z czym oczywiście żaden szanujący się producent nie chce być związany, wtedy reżyser  błyskawicznie myśli jak rozwiązać sprawę - jeżeli postać jest poboczna łatwo można ją zamieść pod dywan, jeżeli jednak odgrywa ważną rolę to trzeba coś wymyślić. Czasami też można dojść do wniosku, że jakiś aktor po prostu się nie sprawdza. Są to raczej przypadki jeden na miliard, ale i tak bywa.

Jak się tak patrzy na te zdjęcia Cumberbatcha to szybko można dojść do wniosku, że on nic innego nie robi, tylko czyta.


Inną ważną kwestią są również dubbingi i lektorzy, a czasem nawet źle wykonane napisy. Ostatnio na jednym z maratonów grozy pracownicy próbowali przez półgodziny puścić jeden z horrorów, jednak za każdym razem napisy nachodziły na siebie do tego stopnia, że nie można było nic przeczytać. Ostatecznie zaniechano prób i w zamian puszczono coś innego. Zmierzam jednak do tego, że polski dubbing oraz lektorzy to już kwestia przede wszystkim indywidualnych preferencji, a przy tym jest to ogromnie szeroki aspekt, który można by było rozważać pod wieloma względami, ale już w osobnym wpisie.

Ostatnim, choć na pewno ważniejszym problemem niż podkładanie głosu, są zmiany rasowe czy orientacyjne. Swego czasu (jakieś dwa, może trzy miesiące temu) były ogromne burze w środowiskach fanowskich na temat wielu ekranizacji komiksowych, gdzie bohaterka w komiksie była biała, a aktorka ma być czarna lub na odwrót. Takie sytuacje nie tyczyły się tyko koloru skóry czy etnicznego pochodzenia, ale także płci czy nawet orientacji seksualnej. Jedni zwalali wszystko na poprawność polityczną, drudzy krzyczeli, że przecież to bez znaczenia. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, kogo to obchodzi, ale jest multum ludzi, którzy naprawdę źle się czują z powodu takich zabiegów. Taki sygnał otrzymałam przynajmniej przy sprawie pewnego aktora, który dostał propozycję zagrania jakiejś postaci komiksowej, która w oryginale była z jakiejś mniejszości etnicznej. Na początku aktor się zgodził, po czym później napisał oświadczenie na Twitterze, że zdecydował się zrezygnować z tej roli, ponieważ zrozumiał jak istotne dla pewnych społeczności jest to, aby kogoś z mniejszości etnicznej zagrał naprawdę, ktoś z mniejszości etnicznej, a nie przystojny, biały mężczyzna. I szczerze mówiąc rozumiem, że w momentach, kiedy jedną z niewielu postaci, która należy  do jakiejś mniejszości chcę się zamienić na białego, mężczyznę, to wśród fanów narastają sprzeciwy

Podobnie zresztą jest z kobietami w kinie superbohaterskim. Znawczynią nie jestem, ale wydaje się ich być tak mało na tle mężczyzn, że każda ,,kradzież'' na rzecz przerobienia danej postaci na płeć brzydszą byłaby (bądź jest) bolesna. Z drugiej strony dziwną mnie ogromne protesty za każdym razem, kiedy zmieni się kolor skóry bohaterowi z białego na jakikolwiek inny. Zdaje sobie sprawę, że brzmi to trochę jak ,,jeśli bohater jest czarny to nie możesz go zmienić, ale jeżeli jest już biały to rób, co chcesz'', aczkolwiek nie to mam na myśli. Chciałabym raczej przekazać, że w kinie białych postaci jest więcej, tak jak wszystkie postacie są albo ewidentnie hetero, albo zakładamy, że takie są, dlatego też mam do tego podejście, że jeśli zabierzemy jednego białego mężczyznę z kina (o ile jego kolor skóry nie odgrywa w historii istotnej roli) to świat się nie zawali, bo na jego miejsce możemy podłożyć trzydziestkę innych białych facetów. Inaczej już będzie w kwestii homo-bohaterów, no nie?

O ile, Kit Harington ewidentnie czyta książkę, tak Andrew Scott chyba zajmuje się literkami scenariuszowymi; wybaczcie chłopakowi, pewnie szuka swojego tekstu do czwartego sezonu ,,Sherlocka''.


Biorąc w sporą klamrę wszystkie opisane tu zjawiska, można dojść do wniosku, że nie ma ekranizacji idealnych, bo jedyni lubią banany, a drudzy wiśnie. Mnie będzie więc nudzić oglądanie ponownie tego samego, innych będzie irytować zmiana chociażby imienia głównego bohatera. Takie życie.


23 | dodaj komentarz

  1. "Jedyni lubią banany, a drudzy wiśnie" - tak! Jak już podałaś ten wniosek, to wydaje się dość oczywisty, ale zarazem jakoś się na niego nie wpada i często ludzie zarzucają się argumentami i próbują przekonać drugą osobę, że jego/jej gust jej znacznie lepszy. W sumie na początku sam chciałem powymieniać, co wolę, a czego nie lubię i w jakich sytuacjach, ale doszedłem do wniosku to trochę bez sensu. I tak naprawdę sprowadzałoby się to tylko do Twojego podsumowania o owocach, bo każdy lubi coś innego. Niemniej są pewne rzeczy, które uważam za niedopuszczalne i to nie jest już kwestia gustu - mam na myśli właśnie zamianę bohaterów mniejszościowych na białych heteroseksualnych mężczyzn. Uważam, że tego nie wolno robić, ale tu się w sumie zgadzamy :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie napisany tekst poruszający równie frapujące zagadnienie. Spojrzałaś na sprawę adaptacji filmowych z różnych stron i muszę przyznać, że po prostu z przyjemnością czytało mi się ten artykuł. Tym bardziej, że piszesz o tym ciągle żywym problemie (jestem przekonany, że nigdy nie skończą się rozmowy na temat: książka czy film?) w sposób wyważony. Wiele w tej kwestii zależy, jak już to powiedziałaś, od naszych gustów i podejścia do kultury – i tak już zostanie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry tekst. Ja jestem fanką Sherlocka w kreacji Bena. Zakochałam się po raz 10 w Sherlocku i ta miłość chyba zostanie po wieki:)
    Jeśli dubbing to tylko w filmach animowanych Shrek, Zwierzaki Domowe czy Minionki. Ale filmy z dubbingiem w których grają ludzie(cały Marvel) to dla mnie katorga. Oglądałam jednego Iron Mana i podziękowałam za dubbing. :D
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo fajna recenzja :D
    Z ekranizacjami jest taki problem, że oczywiście nigdy nie dogodzi się wszystkim, ale w tym przypadku 'wszyscy' dzielą się na bardzo małe podgrupy, w których jednym nie pasują aktorzy, drugim różnice w porównaniu z książką, a jeszcze inni właśnie tak jak wspominałaś, ostatecznie stwierdzają, że film jest taki sam jak pierwowzór, więc wiedzą co się dalej stanie i darują sobie oglądanie. Powiem Ci, że akurat według mnie druga część Greya wypadła o niego lepiej niż książka, która była strasznie słaba, ale ogólnie mogli jeszcze inaczej przedstawić tę historię, aby jej nie spłycać, bo bądź co bądź temat faceta z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa mógłby być jeszcze bardziej ciekawy. A najlepszymi ekranizacjami, jakie do tej pory widziałam, były Igrzyska Śmierci i Atlas Chmur - jak dla mnie genialnie zmontowane filmy ;D

    Obsession With Books

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piszesz: polski dubbing oraz lektorzy to już kwestia przede wszystkim indywidualnych preferencji". Zgadzam się z Tobą. Jednak spójrz, że w latach `90, ba do samego 2000, jakość dubbingu miała wiele do życzenia. Teraz jest o niebo lepiej. Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Ekranizacje zawsze będą oskarżane o niewierność, gdyż dla nich tekst oryginalny jest punktem wyjścia, wszak nie jest to adaptacja. "Sherlock" to akurat przykład całkiem udanej ekranizacji, choć im bardziej oddalał się od oryginalnych opowiadań, tym mniej przyjemnie się go oglądało.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja jestem jednym z tych którzy nie mogą przeboleć chociażby zmiany imienia i koloru włosów bohatera :) Lubie jak film/serial jest ALBO dokładne taki sam jak książka i wszystko się zgadza ALBO jak wszystko jest kompletnie inne i reżyser jedynie się inspiruje. Czyli albo takie cos jak "Zanim się pojawiłeś czyli film 1:1 z książką albo serial jak "Sherlock" w którym wiele rzeczy jest inaczej niż moglibyśmy się spodziewać po książkach Doyla :)

    booklicity.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam Sherlocka. I książki i serial. Nie dałam rady przeczytać Greya, więc i na film nie poszłam. Za to nie uznaję dubbingu. Lektor prędzej, chociaż wolę napisy. Ogólnie oglądam tak mało, że raczej dla mnie zawsze będzie książka pełniła ważniejszą rolę. Chociaż nie mam problemu z ekranizacjami. Ot chociażby "Przeminęło z wiatrem" - uwielbiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo ciekawy tekst.
    Faktycznie trudno się z Tobą nie zgodzić. Większość ekranizacji w porównaniu z książkami kuleje. Dlatego trzeba czytać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W większości przypadków tak, ale jako wyjątek można wskazać serial "Kości" rewelacyjny, a pierwowzór, czyli książki Katy Reichs nudne

      Usuń
  9. Jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim dogodził - jak to mawiał mój dziadek. Każdy ma inny gust, co innego lubi i bez względu na to jak starała by się cała ekipa filmowa to i tak zawsze znajdzie się ktoś komu coś się nie spodoba.
    Oglądałam kilka ekranizacji i tych, które faktycznie mi się podobały jest niewiele - głównie dlatego, że najpierw obejrzałam film, a książka jeszcze na mnie czeka (np. Nerve).


    Zapraszam do mojego książkowego świata <<>>

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja sceptycznie podchodzę do ekranizacji, oglądam je, jednak nie jestem krytyczna jeśli nie pokrywa się z książką o ile ma ten film wtedy jakikolwiek sens.

    OdpowiedzUsuń
  11. Wyznaję zasadę - najpierw książka, potem film. Nie raz zderzenie z ekranizacją bywało bolesne, są wręcz pozycje, które mam nadzieję nigdy nie zostaną przeniesione na duży ekran. Zdarza się też, że scenariusz ratuje kiepską książkę, a więc medal ma dwie strony :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Meh, książka to nie film. Co oznacza, że ekranizacja jej jeden do jednego zwykle wyjdzie źle, ponieważ powieść to inne medium; to co przejdzie tam, nie przejdzie w kinie i na odwrót, a twórcy chyba o tym zwykle zapominają. Dlatego ja osobiście jestem dość "otwarta" na zmiany fabularne, o ile całość filmu się po prostu klei i jest dobra w odbiorze. Porównywanie niekoniecznie wychodzi dziełom na dobre. Np. "Blade runner" opowiada ZUPEŁNIE inną historię, niż oryginał, czyli "Czy androidy marzą elektrycznych owcach?" Dicka. Imiona bohaterów są takie same, motywy pozornie też, ale główny bohater to zupełnie inna postać, z innymi motywami, a to już zmienia film o 180*. I jedno, i drugie dzieło bardzo sobie cenię.

    OdpowiedzUsuń
  13. Fajnie napisane! Ja ekranizację lubię. Wiadomo jednak, że są te lepsze i gorsze, no co zrobisz. ;D

    Pozdrawiam Iza
    Niech książki będą z Tobą!

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja jednak jestem z tych, co rzadko oglądają ekranizacje filmowe...
    Jeden z nielicznych razów, kiedy zrobiłam wyjątek - to był film "Hipnotyzer"... I żałuje. Film spłycony, watki pominięte, tylko dużo krwi. Aż chciałam głośno zapytać - coście uczynili z mojej ulubionej książki?
    Na szczęście kolejnych części nie zekranizowali ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jest wiele filmów, które zepsuły dobre opowieści. Np. "Służące".

      Usuń
  15. Jeżeli film jest tworzony na podstawie książki, komiksu, czy gry, to dobrze byłoby, żeby bohaterowie odzwierciedlali postacie pierwowzoru. Na taki właśnie film do kina udadzą sie miłośnicy danej postaci i na pewno chciałyby obejrzec swojego bohatera tak jak wystepuje w oryginale. Wiec najlepiej byłoby, żeby nie zmieniać postaci w żadną stronę, a orientacje seksualne uwypuklać wtedy, gdy ma to znaczenie dla akcji filmu.

    OdpowiedzUsuń
  16. Ekranizację zazwyczaj lubię, ale czasami bywają okropne. Z wielu powodów czasem jest film całkiem inny od książki, albo bohaterowie nie odzwierciedlają postaci z książek :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Mam podobne przemyślenia do Ciebie, jeśli chodzi o oglądanie tego samego, co wcześniej sobie wyobrażałam, tym bardziej, jeśli historia jest spłycona i ograniczona do dwóch lub trzech wątków, a reszta wydarzeń jest pomijana lub tylko szczątkowo wspominana :(

    OdpowiedzUsuń
  18. Świetny post! Bywają ekranizację dobre, bywają i złe ;) Ja wychodzę z założenia, że nie ma co krytykować filmów na podstawie książek bo wiadomo, że w filmie nigdy nie da się zawrzeć całej książki ;)

    OdpowiedzUsuń
  19. Ekranizacje książek to faktycznie temat rzeka. Kiedyś bardzo się burzyłam, że film nie jest idealnym odwzorowaniem książki, ale potem dorosłam i pojęłam, że w gruncie rzeczy nie o to w tym chodzi. Ekranizacje bardzo lubię i często je oglądam. A co do podkładania głosu... Lektorzy to jeszcze u nas nie są tacy źli, ale jak tylko zauważam, że film jest z polskim dubbingiem, to od razu przełączam, bo w 9 na 10 przypadkach nie da się tego w ogóle słuchać...

    OdpowiedzUsuń
  20. Nie jestem znawcą filmów, bo bardzo rzadko je oglądam, więc w większości mi się one podobają. Jedynie dubbing bardzo mi przeszkadza...

    OdpowiedzUsuń

Template by Elmo