czwartek, 28 września 2017

Serialowe zapowiedzi / październik 2017

Nowy miesiąc to oczywiście nowe seriale. Tym razem ostrzegam, że zobaczycie przynajmniej jedną mocną premierę!

,,Sick Note'' 1 października (Sky1)
,,Sick Note'' to sitcom skupiający się na młodym mężczyźnie ze zdiagnozowaną śmiertelną chorobą. Wszyscy z litości zaczynają traktować go lepiej, co stanowi miłą odskocznię od nieudanego życia, jakie do tej pory prowadził. W pewnym momencie okazuje się jednak, że diagnoza została postawiona przez pomyłkę, a Daniel musi podjąć ważną decyzję: sprostować informację i wrócić do kiepskiego życia, czy udawać, że jest chory i dalej korzystać z serdeczności przyjaciół?

Na razie nie ma żadnego trailera, ale już wiadomo, że Brytyjczycy zamówili drugi sezon;
W tej wyśmienitej komedii, jedno kłamstwo pogania kolejne, o czym już niedługo będą mogli przekonać się wszyscy widzowie. Niebawem ruszą zdjęcia do drugiego sezonu i mamy zaszczyt ogłosić, że do Ruperta i Nicka dołączy również Lindsay Lohan.

,,Ghosted'' 1 października (FOX)
Serial skupia się na cynicznym sceptyku i geniuszu, który wierzy w zjawiska paranormalne. Zostają oni zwerbowani przez tajną agencję rządową, by zajmować się tajemniczymi, niewyjaśnionymi sprawami w Los Angeles. Wkrótce odkrywają intrygę, która może zagrozić rasie ludzkiej.

Gdyby nie te ostatnie zdanie (no i może fakt, że to komedia) to brałabym w ciemno, bo nieco przypomina mi to nieodżałowanie skasowany serial ,,Hoduini&Doyle''.


,,The Days in the Valley'' 1 października (ABC)
Fabuła serialu skupia się na postaci Jane Sadler, producentce telewizyjnej i samotnej matce. Pewnej nocy jej córka znika, a świat Jane zaczyna się rozpadać. Wszystko jest tajemnicze, każdy skrywa jakieś sekrety i nikomu nie można ufać.



,,Wisdom of the Crowd) 1 października (CBS)
Bohaterowie serialu wyznają prostą zasadę: milion umysłów jest lepszy niż jeden. Wizjonerski innowator technologiczny tworzy najnowocześniejszą aplikację crowdsourcingu, aby zrewolucjonizować rozwiązywanie spraw kryminalnych i tym samym dociec prawdy na temat morderstwa córki. Produkcja powstała na podstawie izraelskiego formatu pod tym samym tytułem.


,,9JKL'' 2 października (CBS)
,,9JKL'' to nowy sitcom telewizyjny, którego fabuła skupia się na relacjach rodzinnych inspirowanych autentycznymi doświadczeniami scenarzysty, Marka Feuersteina. Mężczyzna stara się wyznaczyć granice własnej prywatności, odkąd mieszka w bliskim sąsiedztwie własnej rodziny. Jego apartament ulokowany jest pomiędzy mieszkaniem rodziców, brata, szwagierki i ich dzieci, którzy są lekko natarczywi.



,,The Gifted: Naznaczeni'' 2 października (FOX)
Akcja serialu ma skupć się na dwojgu zwyczajnych rodziców, którzy odkrywają, że ich dzieci posiadły moce charakterystyczne dla mutantów. Zmuszeni zatem do ucieczki przed nieprzyjacielskim rządem, familia łączy siły z podziemną siecią mutantów i - sprowokowana przez okoliczności - podejmuje brutalną walkę o przetrwanie.  Jak podsumowuje Jeph Loeb (szef Marvel Television):
To jest historia o rodzinie, rodzinie, która dowiaduje się, że ich dzieci są inne.

,,The Mayor'' 3 października (ABC)
,,The Mayor'' jest serialem politycznym. Fabuła skupia się na młodym raperze, który staje się reprezentantem ulicy i postanawia wystartować w wyborach na burmistrza – oczywiście z powodzeniem. 


,,Kevin (Probably) Saves the World'' 3 października (ABC)
Bohaterem serialu jest Kevin (choć nikt nie powinien mieć, co do tego wątpliwości, po takim tytule),  czyli mężczyzna, który dostaje od Boga misję, by uratować świat.


,,Valor'' 3 października (The CW)
Fabuła serialu skupia się na załodze bazy elitarnej jednostki pilotów śmigłowców armii USA. Historia przedstawiona jest dwutorowo i płynnie porusza się między tu i teraz a retrospekcjami skupiającymi się na nieudanej misji, której częścią była jedna z pierwszych kobiet – pilotów w jednostce.

Powiem szczerze, że trochę nie dowierzam widząc stację CW w czymś innym niż typowo młodzieżowe bądź fantastyczne dramaty...


,,Dynasty'' 11 października (The CW)
Rebooty nadal są w modzie, więc nie zabraknie tego również w CW. ,,Dynasty'' to własnie reboot popularnej produkcji z lat 80. pod tym samym tytułem. Główną bohaterką jest Fallon Carrington, młoda, charyzmatyczna kobieta, która ma przejąć imperium jej ojca. Przynajmniej tak sądzi. Kiedy Blake Carrington wzywa Fallon i jej brata, Stevena, do Atlanty, bohaterka dowiaduje się, że spotkanie nie zostało zorganizowane z powodu jej awansu. Blake przedstawia im ich przyszłą macochę, Cristal. Fallon prędzej przeleje krew, niż nazwie ją mamą.


,,The Story of Us with Morgan Freeman'' 11 października (Nat Geo)
Serial skupia się na zagadnieniach dotyczących ludzkości. Każdy z odcinków ukaże siły, które ukształtowały człowieka od początku jego istnienia, a jest to m.in.: władza, wierzenia, powstania, wojna i pokój, wolność i miłość. Morgan Freeman podróżuje po świecie, by spotkać różnych ludzi i poznać ich historie.



,,Mindhunter'' 13 października (Netflix)
Na ten tytuł czekam już kilka miesięcy i poszlachtujcie mnie, ale jestem wręcz przekonana, że to będzie coś bardzo, bardzo dobrego. Dlaczego? Po pierwsze, mamy tutaj wiele fascynujących tematów - Fincher pokaże jak budowano coś, co dzisiaj znamy pod nazwą ,,nauk behawioralnych'', co kieruje mordercami i gwałcicielami i jak tworzy się profile psychologiczne. Dodatkowo sama wzmianka, jakoby jeden z bohaterów serialu (a pierwotnie książki o tym samym tytule) był postacią, która stanowiła inspirację do stworzenia Jacka Crowforda z filmów o Hannibalu Lecterze napawa optymizmem. Chyba nie muszę dodawać, że to historia na faktach. 

,, Żeby złapać seryjnego mordercę,
musisz spojrzeć na świat jego oczami.

Musisz zacząć myśleć jak bestia.''


,,Queers'' 14 października (BBC)
Miniserial składa się z ośmiu monologów, które powstały z okazji pięćdziesiątej rocznicy wejścia w życie ustawy o przestępstwach seksualnych z 1967 r. Dokument ten zdepenalizował stosunki homoseksualne między mężczyznami powyżej 21. roku życia.

Gdyby ktoś się zastanawiał to przypominam, że to BBC (a najważniejsza zasada ludzkości głosi, że BBC nie ma złych seriali) i jest tam Mark Gatiss. Dziękuje za uwagę



,,White Famous'' 15 października (Showtime)
,,White Famousąą to nowy serial autorstwa Jamiego Foxxa i Toma Kapinosa. Głównym bohaterem jest utalentowany komik imieniem Floyd. Kiedy staje się coraz bardziej rozpoznawalny, musi bardzo uważać by nie utracić swojej wiarygodności.



,,Ultraviolet'' 25 października (AXN)
A teraz zapraszamy na najczęściej poruszany wątek w polskiej telewizji - czyli zabójstwa. Ta rodzima produkcja ma skupiać się na trzydziestoletniej Oli Serafin, która z Londynu wróciła do rodzinnej Łodzi. Pewnej nocy, prowadząc samochód, jest świadkiem tragicznego zdarzenia. Policja uznaje je za samobójstwo, jednak Ola nie zgadza się z wnioskami władz. Kobieta decyduje się znaleźć wyjaśnienie na własną rękę. Przez Internet poznaje grupę ludzi, rozwiązujących sprawy, których nie jest w stanie wyjaśnić policja i przyłącza się do nich.

,,Ultraviolet'' robi to co powinien każdy dobry serial polski - zamiast wydawać trailer publikują piosenkę. 

,,Damnation''  (USA Network)
Akcja osadzona jest w amerykańskich realiach lat 30. Fabuła produkcji opowiada o mitycznym konflikcie i krwawej walce pomiędzy biednymi a bogatymi, Bogiem i chciwością, a także szarlatanami i prorokami w samym sercu Ameryki. Bohaterami są Seth Davenport, kaznodzieja w Iowa City, , który nie jest tym, za kogo się podaje i jednocześnie ma nadzieję wszcząć bunt oraz zachwiać statusem quo. Po drugiej stronie mamy Creeley Turner - wynajętego przez służby zawodowca, mającego na celu zapobieganie buntom i strajkom bez względu na koszty.

Jako, że znalezienie dokładnej daty emisji, to wiedza dostępna dla nielicznych, dziś będzie bez tego małego szczególiku.  



Często piszecie mi, że mieliście nic nie oglądać, ale jak już tak pooglądaliście sobie trailery to jednak znalazło się kilka tytułów. Dziś mam identycznie! Bo oprócz ,,Midhunter'' będę zacierała ręce an ,,Queers'', mimo że to nie jest kino akcji tylko pozornie (mam nadzieję) nudne wypowiedzi kilku osób.

PS. Standardowo bloger ponosi winę za szalejące czcionki. 
23

poniedziałek, 25 września 2017

Bestiariusze słowiańskie ci odpowiedzą, czyli dlaczego mamy szanse na rodzimą wersję ,,Supernatural''?

Dlaczego skowronki powinno darzyć się szacunkiem, stare kobiety są niebezpieczne, a Krakowianie chodzą po mieście nago? Co wykluje się z koguciego jaja, umieszczonego na gnoju i wysiadywanego przez dziewięć lat przez niezbyt zgrabną robuchę? Dlaczego mieszkańcy Mazur tak bardzo boją się choćby najmniejszej kałuży? A przede wszystkim, co się stanie, gdy kobieta wypije wódkę za jednym zamachem?   

Są takie materiały, które wydają się idealnym przedmiotem na co najmniej jeden porządny serial - dokładnie takim tematem wydawały mi się wierzenia słowiańskie, ale żeby się utwierdzić w tym przekonaniu (lub je obalić) sięgnęłam po bestiariusze słowiańskie. Notabene, gdyby ktoś był zainteresowany tematyką nie tylko demonów i pomniejszych bestii to napomknę, że wydawnictwo Bosz oferuje także historię duchów bądź miejskich legend. Wracając jednak do głównego tematu, musimy ustalić, czym tak naprawdę są owe bestiariusze, bo właśnie od waszych potrzeb zależy, czy okażecie się ukontentowani.


Książki stworzone przez Pawła Zycha i Witolda Vargasa to tak naprawdę liźnięcie tematu słowiańskich stworków; panowie przygotowali dla każdej bestii osobną ilustrację, lecz oprócz tego trudno o jakiś uporządkowany system informacji - jeden stwór może mieć poświęconą całą stronicę na temat tego jak wyglądał, jak działał, co jadł i czego nie lubił, natomiast wzmianka o drugim demonie może zajmować jedno zdanie. Pretensji do autorów nie mam, bo wiadomo, że niektóre podmioty zapisały się w pamięci potomnych lub pismach lepiej, inne gorzej, ale po lekturze jednak pozostał mały niedosyt, bo chciałoby się więcej - więcej informacji, więcej wniosków, może kilka ciekawych tez... Bo dlaczego by sobie nie pogdybać skąd wzięły się takie przesądy? A może okazałoby się, że nasi bożkowie mają swoje odpowiedniki także w innych rejonach Europy? 

Wiadomo, wiara skądś się bierze, a gdy tak czytałam o kadukach, strzygońach czy innych trachach doszłam do wniosku, że po pierwsze - Słowianie mieli bujną wyobraźnie, bo tylu dziwnych nazw i pomysłów nie widziałam nawet w oryginalnych serialach Netflixa, a po drugie, dawni bogowie w wielu przypadkach  stanowili dla Słowian pewną formę wytłumaczenia i to nie wytłumaczenia na zasadzie, dlaczego warto być miłym oraz dobrym (choć to też się tam znajdzie), czy skąd się biorą pewne rzeczy, bo wydaje mi się, że inne religię również argumentowały wiele takich problemów w najróżniejsze sposoby, np. najpopularniejsza religia świata (wiara chrześcijańska) wierzyła w teorię geocentryczną tylko, dlatego, że bóg stworzył Ziemię, więc co za tym idzie ,,Pismo Święte'' miało stanowić główny dowód na słuszność tego twierdzenia. W wierzeniach słowiańskich znalazłam za to kilka objaśnień, z jakiego powodu mąż wraca późno chwiejnym krokiem do domu lub dlaczego wracając do tego domu gubi drogę. Zabawnym i nieco naiwnym historyjkom towarzyszy żartobliwy, lekki ton autorów, który może i przyśpiesza czytanie, ale czekałam na kilka zdań od autorów - może trochę subiektywnego spojrzenia na całą sprawę... Tutaj tego nie dostałam, aczkolwiek spodobało mi się dodawanie przez Zycha i Vargasa wstawek historycznych i to nie takich nudnych, np. według pisarzy (gdyż potwierdzenia tego faktu nie znalazłam nigdzie indziej) w XVII wieku ludzie uwielbiali podawać przed sąd... zwierzęta. Podobno powoływali je na świadków, a czasami nawet kazali zasiadać na ławie oskarżonych. Trochę łatwiejszym do przyswojenia faktem są podpalenia czarownic - pierwszy taki proces miał się odbyć w Chwaliszewie koło Poznania w 1511 roku, zaś ostatni w Doruchowie w 1775 roku.


Żeby nie było, nasi bożkowie to nie tylko alibi dla pijaczków, spędzających zbyt wiele czasu w tawernie. Rodzime wierzenia to przede wszystkim dużo pomocnych krasnoludków, które za miskę strawy będą pomagały wzbogacić się gospodarzowi.  Są jednak i takie stwory, które dobrze potraktowane pomogą, aczkolwiek urażone odrzuceniem będą sprowadzały biedę na gospodarstwo. Inne persony przestrzegają za to, by nie pracować podczas mszy. Aczkolwiek nie wszystkie kreatury przybierają role sędziów bądź dobrych duszek, są też takie, które lubią rozrabiać niczym małe chochliki albo są tak spragnione miłości, że doprowadzają swoje ofiary do szaleństwa. Mimo tej gamy bestii, wszystkie przedstawione postacie są w jakiś sposób ciekawe i na pewno sprawdziłyby się jako potwory tygodnia w jakimś polskim odpowiedniku ,,Supernatural''. Tego jestem pewna, bo taki materiał to niekończące się inspirację i pomysły. Poza tym Amerykanie wcale nie mają więcej bestii, ani nie są one lepsze, a mimo to potrafią nie tylko robić o nich seriale (,,Grimm'' czy wspomniane ,,Supernatural''), ale także dodawać te stwory do produkcji całkiem odbiegającym od klimatu fantasy (choćby ,,Hannibal''). Naszym problemem nie jest więc brak odpowiedniego podłoża kulturowego tylko zwykła bierność. Jedynie Allegro swego czasu jakoś ruszyło temat potworów, ale reszta reżyserów woli raczej obracać się w kolejnym romansie bądź kryminale, więc ostatecznie jak się tak człowiek zastanowi to Polacy fantasy nie tykają. Czyżby to miało związek z osławionymi efektami specjalnymi z ,,Wiedźmina''? Nie wiem, ale to na pewno byłoby jakieś usprawiedliwienie.


Na koniec, chcę jeszcze na moment skupić się na aspektach technicznych tych książek. Na pewno są to pozycje niezwykle atrakcyjnie estetycznie - twarda oprawa, ładna wklejka w środku i rysunki, które są w nieco specyficznym stylu, czasami są mało zsynchronizowane ze sobą, aczkolwiek stanowią wielką wartość i przyciągają wzrok nie tylko zainteresowanych demonologią. Mój pięcioletni brat uwielbia brać te bestiariusze do ręki, żeby pooglądać obrazki bądź obstawiać, który z stworów jest dobry, a który wręcz przeciwnie. Wychodzą z tego całkiem zabawne rzeczy...

Reasumując, nie mogę powiedzieć, żeby mnie specjalnie zachwyciły te zbiory - jasne, są świetnie wykonane, ale brakuje mi w nich takiej dozy zdrowej ciekawości, która zaowocowałaby dociekaniami na pewne tematy. Plusem jest to, iż na końcu obydwóch pozycji znajduje się bogata bibliografia, więc z pewnością zaczerpnę kilka tytułów, by pogłębić temat i znaleźć odpowiedzi na pytania, które w tych bestiariuszach nawet nie zostały zadane. W wielkim skrócie powiem, że te lektury to przyjemne dodatki, ale nie zapewnią gruntownej wiedzy. 
18

środa, 20 września 2017

Książkę może wydać każdy? Słów kilka o masowych publikacjach youtuberów.

Angelika Mucha wydała książkę o Bieberze, mimo iż go nie zna osobiście. Panna Joanna zrobiła to samo tyle, że w temacie kosmetyków i pewności siebie, choć podkreśla, że nie jest ekspertem w żadnej z tych dziedzin, a Ch...owa Pani Domu wydała publikację, która podobno jedynie tytuł ma oryginalny.  Żadnej z tych pań nie oceniam, bo książek nie czytałam. Powielam jedynie zasłyszane gdzieś sentencje i bliżej przyglądam się całemu zjawisku wydawania książek przez YouTuberów.

Ostatnio zaobserwowałam, że większość dużych youtuberów ma już przynajmniej jedną książkę za pasem, szybkie przykłady:
  • Red Lipstick Monster - dwie książki, trzecia w drodze (jedna o makijażu, druga o tym jak zrobić samodzielnie coś fajnego, a trzecia o paznokciach),
  • Mówiąc Inaczej - jedna książka (o tym jak poprawnie mówić po polsku),
  • Radosław Kotarski/Polimaty - jedna książka (o wielu dziwnych rzeczach, na temat których nie mamy pojęcia),
  • Włodek Markowicz - jedna książka pt. ,,Kropki'' (autor po prostu zrobił kilkusetstronicowy  poradnik jak zrobić kropkę idealną)*.
A to tylko kropla w morzu youtubowych publikacji, które gdyby się tak porządnie zastanowić można podzielić właściwie na cztery części - poradnikowe, autobiograficzne, czysto rozrywkowe i powieści. 

Te pierwsze potrafią być szczególnie pomocne (oczywiście, jeżeli autor ma coś do powiedzenia, a nie tylko udaje, że się na czymś zna) i wydają się być najpopularniejsze; jako przykład może posłużyć książka Pauliny (Mówiąc Inaczej), Ewy (Red Lipstick Monster) czy Magdy (Radzka) - te vlogerki od początku swojego istnienia na youtubie zajmowały się dziedzinami, o których piszą, więc instynktownie można im wierzyć, że wiedzą, co robią. Nieco gorzej jest np. z Panią Joanną, która gdy opisywała, o czym jest jej książka użyła ogromnej ilości fraz, a stara mądrość mówi, że gdy znasz się na wszystkim to nie znasz się na niczym. I nie mam tutaj zamiaru dołączać do zbiorowego hejtu. Po prostu spisuje moje odczucia, gdy ta persona podzieliła się informacją o swojej książce. Wówczas też naszła mnie taka prosta myśl, a dokładniej pytanie; chcemy czytać poradniki ekspertów czy sąsiadek? Asia reklamowała się i szczyciła głównie tym, że traktuje swoje widzki jak koleżanki, znajome i nie jest ekspertem w dziedzinach, o których piszę, więc będzie bez zbędnej spiny. Wszystko okey, ale gdzie tu treść merytoryczna w takim razie? Z autopsji powiem, iż jeśli już chce przeczytać pozycję poradnikową to muszę mieć pewność, że to lektura dobrze opracowana. Podobnie jest z pozycjami popularnonaukowymi - jeżeli dowiaduje się, że daty bądź informację są mylne nie chcę takiej pozycji kupić i szukam czegoś innego - alternatywnego rozwiązania, bo może gawędziarski, luźny ton uprzyjemnia czytanie, ale co, kiedy pozbawia jednocześnie wartościowej treści?

Książka przestaje więc być medium sprawdzonej wiedzy, opracowanej przez specjalistów. Zamiast tego często możemy się spotkać z pozycjami właśnie sąsiedzkimi/koleżeńskimi, które oferują trochę taką blogową czy fajsbukową treść - treść nie specjalistyczną, tylko opartą o pewne, prywatne obserwacje, niepotwierdzone żadnymi badaniami. 

Później mamy lektury autobiograficzne i chyba właśnie te rozumiem najmniej. Przykłady można mnożyć, ale zacznę od Karola, który jako dziewiętnastolatek wydał ,,Kaiko. It's only a game". Odważni powiedzieliby, że to książka, ale choćby recenzja Haffmana mówi inaczej: ,,To garść historyjek z życia Kaiko. Historyjek, które z powodzeniem zmieściłby w pięciu postach na Facebooku". I właśnie tutaj pojawia się problem, bo ludzie zdają się wydawać formę papierową tylko dla samego jej istnienia, a nie po to, aby faktycznie coś przekazać. Dlaczego tak jest? Chciałoby się oczywiście zacytować klasyka - jak nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze - a na książkach też można nieco zarobić, szczególnie jeśli ma się grupę pewnych odbiorców, którzy już cię znają i lubią. Z jednej strony jest to żerowanie na czyjejś naiwności oraz zaufaniu, ale z drugiej, jakby się tak przyjrzeć, nie wyrządza to żadnych negatywów. Jasne, można dostać zawrotów głowy, gdy wyda się kilkadziesiąt złoty za kilka anegdot oprawionych w ładne zdjęcia, ale bardzo często osobami podatnymi na takie twory marketingowe są dzieci, a z kolei dzieci dzielą się na nieczytające i łaknące lektur jak świeżych bułeczek. W przypadku drugiej grupy niewiele się zmieni, ale dla pierwszej może to być zalążek dobrego nawyku, aczkolwiek i tak nóż  (a przynajmniej nożyk) się w kieszeni otwiera, kiedy człowiek widzi, że prawdziwi wielcy pisarze pokroju Arthura Conan Doyle'a, Oscara Wilde'a czy Mary Shalley nie mają swoich książek biograficznych, ale już trzeciorzędny młodzik z youtuba tak


Przedostatnia już grupa, czyli sekcja stricte rozrywkowa to wszelkie twory pokroju ,,Zniszcz ten dziennik" lub ,,Ta książka Cię kocha". Są to pozycje, które od użytkownika wymagają nieco wolnego czasu, talentu plastycznego i bardzo często wykonania estetycznej destrukcji przedmiotu. Nie wiem jak zapatrujecie się na takie twory; ja jestem w tej zdroworozsądkowej (przynajmniej tak mi się wydaje) grupie, której niszczenie nie przeszkadza, ale jakby tak spojrzeć to trochę szkoda mi papieru. W sensie, jak już ścinać drzewa to może nie dla pięciominutowych przyjemności. W każdym razie, książkowa rozrywka w wydaniu youtuberów wydaje się dość konwencjonalna, aczkolwiek nadal ciekawsza niż biografie, których zdjęcia zajmują więcej miejsca niż tekst.

Ciekawy jest przypadek Angeliki Muchy, która klasyfikuje się gdzieś między biografiami a rozrywką, ponieważ niby biografie napisała, ale po pierwsze nie swoją, po drugie wątpliwej jakości, przez co, troche się zastanawiam czy takiego produktu  w księgarni nie wkłada sie między bajki. Jeżeli sprawy nie znacie, to szybko was uświadomie; Mucha ma ponad 700 tysięcy subskrypcji i widocznie nie chciała popadać w schematy, więc zamiast napisać tysięczną pozycję pamiętnikową, napisała dopiero drugą na polskim rynku biografię Justina. Jest to o tyle ciekawe, że pozbawiła się tematyką książki potencjalnych odbiorców  (no bo nie każdy fan Angeliki jest też fanem Biebera) i jednocześnie ich trochę zyskała (nie każdy jest fanem Muchy, ale jak bardzo lubi Biebera to może jednak się skusi - tym bardziej, że ,,Justin Bieber. Powrót na szczyt" pisane jest w duecie).

Czwarta i ostatnia zarazem grupa to już zwykłe powieści; przyznam, że na polskim youtubie nie widziałam jeszcze takich książek, ale za przykład może posłużyć, choćby książka Zoe Sugg wydana u nas pod tytułem ,,Girl Online''. O tym, że to tytuł lekki i raczej bez większego polotu (nikt nie rozważa tu egzystencjalnych pytań o sens życia i istnienie Boga) nie trzeba dyskutować. Ciekawy za to jest sam fakt, że debiut młodej dziewczyny, która nie ma wyrobionego nazwiska (przynajmniej w świecie pisarskim) i tak naprawdę nie napisała niczego odkrywczego, został tak chętnie przyjęty przez wydawnictwa, a właściwie jedno wydawnictwo po trosze cieszy (bo dlaczego by nie dawać szansy młodym) i po trosze dziwi. Nie sugeruje, że Zoe udało się wydać książkę w Polsce tylko, z powodu kanału, bo gdyby pierwszy tom się nie sprzedał to nie wydano by kolejnych dwóch, aczkolwiek wierze, że social media znacznie ułatwiły Sugg dojść do tego momentu, w którym ,,Gril Online'' przełożone zostało na język polski.


Można tu postawić również inne interesujące pytanie, mianowicie, kto i dlaczego wydaje takie pozycje? Na chłopski rozum powiedziałabym, że to przede wszystkim marketing i pewna marka, którą utworzyli twórcy internetowi. Podobnie jest z drogimi butikami - nie zawsze płaci się za jakość, aczkolwiek zawsze płaci się za metkę, czyli markę. Wydawnictwa widząc milion subskrybentów mogą spokojnie uznać, że przynajmniej 1/3 widzów zakupi książkę, inaczej jest, gdy mówimy o zwykłym debiutancie, który nie ma znanego nazwiska, ani żadnej witryny internetowej - wówczas dla samego wydawnictwa jest to właściwie skok na głęboką wodę, szczególnie jeżeli jest to debiutant polski, bo nie ukrywajmy dużo osób polskiej literatury nie tykają. 

Przyglądając się wszystkim youtuberom i ich tworom można dojść do niejednoznacznych konkluzji, bo są tacy twórcy internetowi, którzy traktują książki jak uzupełnienie swoich kanałów, ale znajdą się i tacy, którym bardziej będzie zależeć na ewentualnym zysku a nie jakości treści. I nawet grupa druga nie jest tak zła,  jakby się wydawało. Może zabiorą kilka drzew i miejsc na sklepowych półkach, ale jest przecież jeszcze ta druga strona, gdzie pewni odbiorcy kupują te książki i czytają, a jeśli to ich pierwsza książka od długiego czasu to chyba nie będziemy rozmawiać o szkodliwości społecznej tego czynu tylko jego wartości. 


*z tymi ,,Kropkami'' trochę śmieszkowałam. Jak głosi opis z książki, ,,Kropki'' to droga ku dorosłości, pokorze i zrozumieniu - nie do końca wiem, co to oznacza i jak temat ugryzł autor, ale z pewnością nie dzieli się wiedzą kaligraficzną. Trochę szkoda.
26

czwartek, 14 września 2017

RIP wakacje, czyli trochę książek na pocieszenie.

Jak zawsze zakupy książkowe robię dość rozważnie, tak w sierpniu coś mnie podkusiło i kupiłam kilka pozycji, o których nie wiem dosłownie nic - brak zarysu fabuły, ani jednej przeczytanej recenzji, po prostu podkusiły mnie promocje. Książek niby nie jest dużo, ale podejrzewam, że następne zakupy raczej nie spotkają mnie zbyt prędko, więc dobrze będzie podsumować w jednym wpisie, co kupiłam w sierpniu.  

Tak się kończy, gdy planujesz zrobić zbiorowe zdjęcie swoich nowości, ale później całkowicie o tym zapominasz, więc żeby było miło i ładnie pstrykasz fotki motylowi.

Zacznę od książek, o których jakoś zapomniałam i nie zrobiłam im zdjęć, chociaż przez miesiąc stały na honorowym miejscu na półce zasłaniając inne lektury - mowa tutaj o ,,Nawałnicy mieczy'', a właściwie ,,Nawałnicach mieczy'', czyli dwóch częściach trzeciego tomu ,,Gry o tron''. Zwizualizujcie sobie dwa twarde wydania, które różnią się od siebie jak Miś i Prosiaczek. Macie to? Super.    

Później przyszła mi wielka chcica na polski kryminał Magdy Stachuly pt. ,,Trzecia''. Lekturę mam już za sobą, aczkolwiek nie planuje recenzji, bo czytałam to już jakiś czas temu, a poza tym nie było efektu ,,wow'', więc jakoś nie czuję się w obowiązku, by wszystkim to polecać (chociaż nie będę też odradzać, bo było niezłe).      


Jeśli jesteśmy w klimatach kryminałów to bardzo spontanicznie zamówiłam sobie ,,Lokatorkę'', która jeżeli się nie mylę jest właśnie trochę kryminałem, a trochę thrillerem. Nic o niej nie wiem, ale mam nadzieję, że będzie dobra.   


Poza tym z małą pomocą kupiłam ,,Dziewczyny, których pożądał'', czyli świetny thriller psychologiczny. Książka trochę w klimatach ,,Człowieka o 24 twarzach'', więc jeśli lubicie takie pozycje to polecam!


W sierpniu zawędrowałam całkiem przypadkiem do klasyki, gdyż na Chodniku literackim była ,,Lolita'' za całe 8 zł. Któż mógłby się oprzeć takiej cenie?   


W tym całym zakupowym szale złowiłam też uroczą perełkę, czyli ,,Simona oraz innych homo sapiens''.


Znacie braci Grimm? Pewnie tak. A słyszeliście o tym, że bajki, które znamy to jedynie ugrzecznione wersję? Nie wiem jak z wami, ale ja od dawna o tym wiedziałam i od równie długiego czasu chciałam poznać oryginał. Tak też wzięłam pod swój dach ,,Baśnie braci Grimm. Bez cenzury''.


Na koniec tej piramidki kupiłam dwie pozycje w klimatach popularnonaukowych - ,,Fast food dla mózgu, czyli telewizja i okolice'' oraz ,,Manipulacja umysłem''.


Teraz jeszcze szybko pokaże dwa egzemplarze recenzenckie, które wzięłam od wydawnictw. Przede wszystkim dostałam ,,Frankensteina'', co była strzałem w dziesiątkę, bo książka jest świetna.  


Później jeszcze wydawnictwo Bukowy Las zaproponowało mi ,,Okrucieństwo'', za które zbieram się i zbieram...


Nie będę mówić, ile razy książki wylądowały na ziemi podczas robienia zdjęć do tego wpisu. Zamiast tego zapytam; czytaliście coś z tego? Może macie coś w planach?
31

czwartek, 7 września 2017

,,W garniturach'' wszyscy wyglądają lepiej.

Odnalazłam w sobie bardzo silną potrzebę podzielenia się czymś tak dobrym jak ,,Suits'' lub jeśli ktoś upiera się przy polskim tytule, to czymś tak świetnym jak przystojni faceci ,,W garniturach''. W każdym razie będzie dużo miodu, chociaż znajdą się także minusy. 


,,Suits'' to dramat prawniczy, lecz trzeba przyznać, że wyraźnie dzieli się na dwie części - pierwsza składa się z trzech pierwszych sezonów i mówi głównie o prawie, za to drugi segment to już w większości drama z domiastką przepisów, negocjacji i sądu. Dlatego jeżeli szukacie pozycji stricte prawniczej, która nie będzie się skupiać na niczym innym to w późniejszych sezonach możecie porzucić ,,Suits'' (chyba, że i was oczaruje Harvey Specter. Kto wie...). Zaczynając jednak od początku. O czym jest ,,Suits''?

Harvey to jeden z najlepszych prawników w topowej kancelarii i już na dniach ma zostać nominowany na starszego wspólnika, a zgodnie z tradycją firmy każdy starszy wspólnik zatrudnia współpracownika, czyli prościej mówiąc żółtodzioba po Harvardzie. I tutaj pojawia się problem. Harvey poznaje Mike, a że Mike z swoją fotograficzną pamięcią potrafi oczarować każdego to i z Harveyem mu się udało. Specter sprzeciwia się zasadom i zatrudnia Rossa, mimo iż ten nie skończył prestiżowej uczelni. Obydwoje cieszą się wspólną pracą, jednocześnie pilnując, aby nikt nie dowiedział się o tajemnicy Mike'a. Jak dumnie mówią zdjęcia promocyjne - ,,dwóch prawników, jeden dyplom''.

Jakiej by to ,,Suits'' nie miało porywającej fabuły to trzeba zacząć od najważniejszego, czyli powodu, dla którego sama zdecydowałam się w ogóle odpalić ten serial. Przyznam się, że jest to argument niezwykle próżny, ale już od dawna pogodziłam się z faktem, że często oglądam coś dla samych doznań estetycznych i to nie do końca tych, które płyną z niezwykłych ruchów kamery. No więc, od dawna mam taką zasadę, że każdy mężczyzna (nawet najbrzydszy) w garniturze wygląda od razu lepiej także uznałam, że serial, który już w nazwie ma wpisane garnitury nie może mnie pod tym względem zawieść i nie myliłam się. Na szczęście.

Ten pan bez garnituru mógłby już nie być tak ładny.

Serial oprócz przystojnych panów w idealnie skrojonych garniturach oferuje jednak znacznie więcej. Przede wszystkim życie prawników  od razu wydaję się o wiele bardziej ekscytujące i co ważne, nasi prawnicy rzadko kiedy zajmują się prawem karnym. Jasne, zdarzą się i takie sytuacje, lecz w większości sprawy, które załatwiają to głównie występki gospodarcze lub pozwy zbiorowe. Dodatkowo wszystkie te przypadki najczęściej udaje im się załatwić jeszcze przed rozpoczęciem procesu. Jednym słowem - grube ryby bronią grubych ryb. Nie ma tu mowy o zmordowanych urzędnikach państwowych, którzy walczą z gigantami, powtarzając sobie w przerwie na lunch przypowieść o Dawidzie i Goliacie, aby podnieść się na duchu. Warto mieć więc na uwadze, że życie prawnicze w ,,Suits'' to nie obraz każdego przeciętnego prawnika tylko prawdziwych rekinów i to też nie wszystkich, gdyż w serialu każda kobieta chodzi w dziesięciocentymetrowych szpilkach oraz idealnie dopasowanej sukni. Nie jestem pewna czy w rzeczywistości również wszystkie panie tak się zachowują.

Poza tym serial oferuje wyraziste postacie i to nie tylko te męskie. Obok uroczego i nieco zagubionego Mike'a stoi postać, której teoretycznie nie powinno się lubić, czyli Harvey Specter - gość, który chce wygrać za wszelką cenę, a wszystkie sprawy pro bono uważa za niewarte swojej uwagi. Teoretycznie nikt nie powinien go lubić, ale kto przejmowałby się teorią... Na dobitkę, w firmie pracuje inna niezwykle osobliwa postać - Louis Litt. Mogę przysiąc, że niezależnie ile seriali oglądacie to drugiego takiego bohatera nie zobaczycie nigdzie. Tak zresztą jest z wszystkimi postaciami ,,Suits'' - niezależnie czy to wszystkowiedząca sekretarka, szefowa czy prokurator-dupek, żadna z postaci nie daje się szufladkować.

Co by się nie działo, wszyscy i tak muszą wylądować na dywaniku u tej pani.

Kopiąca tyłki bohaterka, dobra muzyka oraz ładne widoki składające się w wieżowców to na pewno niezaprzeczalne atuty, ale mój całkowicie subiektywny, żelazny kodeks mówi, że tam gdzie jest tzw. bromance tam jest dobry serial i właśnie przy temacie przyjaźni męskiej się zatrzymam.  ,,Suits'' z jednej strony jest oszczędny w tego typu scenach, lecz z drugiej bardzo wymowny. Sceny między Mikie'm a Harveyem to głównie przekomarzanki bądź przerzucanie się cytatami z filmów, czyli przypuszczalnie nic, co wskazywałoby na mocną więź między nimi, jednakże kiedy trzeba obaj są sobie wierni i lojalni jak psy. Natomiast relacja uczeń-mentor (która na początku ich łączy) z czasem nabiera całkiem innego wydźwięku. Co najlepsze, dialogi między nimi są błyskotliwe oraz naturalne, więc nie ma się wrażenia, że to jakaś pełna patosu relacja. Dodatkowo to produkcja, gdzie po kilku sezonach można dużo powiedzieć o mentorstwie oraz jego roli w życiu człowieka. Naprawdę.

Wiem również, że są ludzie, którzy zamiast tak jak ja cenić męską przyjaźń wolą wątek romantyczny, dlatego tylko szybko napomnę, że i miłość damsko-męska ma swoje miejsce w ,,Suits'' i to właściwie już od początku. Co prawda, nigdy nie był to wątek pierwszorzędny, jednak cały czas się przewija i co ważne nie jest ani przesłodzony, ani zrobiony na siłę. 

Jak ładnie zaznaczono w serialu ,,Harvey przestał być już Supermenem. Teraz jest Batmanem, a Batman potrzebuje Robina''.

Podsumujmy, ,,Suits'' to nie tylko ładne twarze, ale i ciekawie skrojone charaktery, dużo prawniczych zagwostek podanych w sposób niezwykle przyjemny, życie elit, piękna przyjaźń męska, o której nie wiem zbyt wiele, ale zawsze uwielbiam ją oglądać. Dodatkowo, gdyby się tak zastanowić dochodzi się do wniosku, że ,,Suits'' o prawniczych zajęciach mówi sporo i to nie w kwestii samego prawa, ale w aspekcie charakteru prawnika; co jeśli przyjdzie ci bronić mordercy? Jak spojrzysz sobie w lustro po wsadzeniu niewinnego człowieka za kratki? Albo jak nie przenosić własnych tragedii na rozwiązywane sprawy? Jest to o tyle ciekawe, że jak to mówią, ile głów tyle rozumów, a prawnicza firma równa się wielu różnym tokom myślenia, dlatego też interesująco ogląda się dwie całkiem inne perspektywy - zdystansowanego Harveya i ludzkiego, utożsamiającego się z każdą ofiarą Mike'a, który oddaje wszystkim sprawom pro bono całego siebie. Nie wydaje mi się, żebym napisała najbardziej zachęcającą recenzję w swoim życiu, dlatego na koniec dodam, że obejrzałam wszystkie dostępne odcinki (czyli całe sześć sezonów i początek siódmego, a to w przybliżeniu jakieś sto epizodów) w tydzień. Tak, równy tydzień. To powinno stanowić najlepszą reklamę ,,Suits'', które gdzieś w połowie łapie delikatną tendencje spadkową, lecz mimo to sprawdza się świetnie jako trochę serial prawniczy, a trochę dramat skupiający się na rozterkach bohaterów.

24

niedziela, 3 września 2017

Jak zostać potworem? / Mary Shelley ,,Frankenstein"

Lubię klasykę. I od tego właśnie należałoby zacząć. To nie tak, że każde dzieło uważane za klasykę jest dla mnie istnym arcydziełem bez żadnych mankamentów. Dla przykładu mogę powiedzieć, że Conan Doyle piszę momentami nieco topornie, a dramaturgów to już w ogóle nie lubię (trochę z zasady, trochę przez szkołe i po części również dlatego, że jeszcze nie wpadłam na tego "swojego" dramaturga). Mimo to cenię sobie prozę Brama Stokera, uwielbiam ,,Portret Doriana Graya" i z ogromną przyjemnością zapoznałam się z ,,Frankensteinem", chociaż nie wieszam na kimś psów, gdy nie zna Sherlocka (co jest odrobinę dziwne), czy nie wiedział, że historia krwiożerczego Draculi istnieje także w formie papierowej (co jest dziwne trochę mniej, ale nadal zaskakuje). W każdym razie skupmy się na sławnym monstrum i jego biednym wynalazcy.


Z pewnością nie stawiałabym Sherlocka, Draculi i Frankensteina na tym samym pułapie, jeśli chodzi o popularność i odniesienia popkulturalne, jednak mam silne przekonanie, że jeśli mówimy o klasyce brytyjskiej to siłą rzeczy mówimy o tych trzech tworach (nawet, jeżeli Wielka Brytania ma także wiele dojrzalszych oraz górnolotniejszych dzieł, przy których owi autorzy wydają się jedynie zabawiać biedotę z Whitechapel). Przy czym muszę przyznać, że historia Frankensteina jest najbardziej złożona z jednego prostego względu; jeśli tylko zasłyszałeś gdzieś ubogi opis tych trzech bohaterów to wnioski będą wyraźne. Sherlock to nieczuły geniusz, jednak choć mało empatyczny pomaga w jakiś sposób społeczeństwu. Dracula to wampir, a wampiry są z założenia istotami cienia, więc konkluzje wysuwają się samoistnie. Natomiast Frankenstein to nowa forma życia, ktoś, kto ma myśleć i czuć, być istotą uczynioną na podobieństwo człowieka, dlatego też odbiorca prozy Mary Shelley nie potrafi przewidzieć, czy te małe niemowlę (w sensie metaforycznym oczywiście) ukształtuje się i wychowa na wzór Kuby Rozpruwacza czy Isambarda Kingdoma Brunela (wielkiego brytyjskiego inżyniera, którego nazwisko dumnie sytuuje się na drugim miejscu listy 100 najwybitniejszych Brytyjczyków autorstwa BBC).

Zanim jednak wplącze was w metafory, domniemania oraz różnorakość interpretacji należałoby zacząć od budowy książki, bowiem jest to element dość istotny i mnie nieco zaskoczył, lecz głównie przez moją małą wiedzę o tym tytule. ,,Frankenstein" zaczyna się od krótkiej przedmowy, po czym wpędza nas w wir akcji (no może, nie taki wir, gdyż początek jest całkiem spokojny i właściwie każe zapytać ,,Ale gdzie ten potwór?"). Pierwsze trzydzieści stron to listy pewnego mężczyzny do siostry; owy chłopak to marzyciel, który ruszył statkiem na morze i pisze swojej bliskiej krótkie sprawozdania z wyprawy oraz luźne przemyślenia, jak to ludzie mają w zwyczaju. Anglik podczas podróży znajduje na krze jakiegoś nieszczęśliwca i z dobroci serca oferuje swoją pomoc, lecz z czasem w nieoczekiwanym towarzyszu znajduje przyjaciela. Wkrótce znaleziony rozbitek dzieli się swoją historią. Jeżeli jesteście przekonani, że ten niepozorny rozbitek to Wiktor Frankenstein, czyli genialny umysł, który powołał do życia nieżywe i dokonał rzeczy pozornie niemożliwej to w istocie macie rację. O dziejach stwórcy dowiadujemy się więc z ust jego samego, co obfituje momentami w wypowiedzi zwracające się wprost do czytelnika, np.: ,,Dziwisz się, że te myśli przyprawiały mnie o wściekłość?". Łamie to pewną barierę między bohaterem a odbiorcą (co w żargonie telewizyjnym nazywa się ,,burzeniem czwartej ściany"), jednocześnie wprowadzając narrację pierwszoosobową, czyli zabieg dziś bardzo popularny, lecz z moich obserwacji niegdyś używany od wielkiego dzwonu, gdyż każdy wolał pisać jako bezstronny narrator lub ewentualnie posługiwać się listami i tworzyć powieść epistolarną.

Warto napisać, iż to pozycja bardzo obszerna, lecz nie w tym prostym rozumieniu obszerności jako długości tylko w sensie mnogości poruszanych kwesti. Mary Shelley piszę o naturze ludzkiej (,,teraz ludzie wydają mi się potworami złaknionymi nawzajem swojej krwi"), o wrażliwości (,,Ach, po cóż się szczycimy naszą wrażliwością  odróżniającą nas od nierozumnych bydląd?"), o życiu jako takim (,,Życie jest uparte, najmocniej trzyma się nas wówczas, gdy nam najbardziej obrzydnie"), o woli walki (,,Życie, jakkolwiek nie ma w sobie nic prócz piętrzących się udręk, jest mi drogie i zamierzam go bronić"), o ludzkich prawach (,,Ludzkie prawa, choć okrutne, pozwalają przecież winnym bronić się przed oskarżeniem, nim zostaną skazani"), ale także o precedensach mający charakter o wiele bardziej filozoficzny. Autorka próbuje poczynić rozróżnienie między prawdą a fałszerstwem, choć może trafniejszą tezą będzie stwierdzenie, że Shelley zwyczajnie zwraca uwagę jak cienka linia stoi między tymi dwoma przymiotami (,,Skoro fałsz tak łacno umie upodobnić się do prawdy, któż może być pewien swego szczęścia?"). Gwarantuje, że przywołałam tu niewielką część cennych uwag znalezionych podczas czytania. Może to być szczególnie przydatne w momencie, gdy potrzebujecie kilku pozycji, których obszerność poruszanych zagadnień pozwala na wykorzystanie w wielu rozprawkach niezależnie od tematu. Ja co prawda nie czytałam tej książki dla takowej motywacji, jednak nie ukrywam, że perspektywa trochę pójścia na łatwiznę (a trochę zwykłych skrótów) bardzo mnie ucieszyła. 

Jeśli traktujemy jako myśl przewodnią interpretację oraz wielotematyczność to muszę pochylić się nad posłowiem, które stanowi nie tyle dopełnienie książki, a (zaryzykuje stwierdzenie) jej integralną część. Ten tekst wieńczący książkę każe nam spojrzeć na pewne wątki nieco inaczej, pod innym kątem. Maciej Płaza (autor posłowia) robi pewne zbliżenie chociażby na kwestię seksualności, której na dobrą sprawę w książce właściwie nie ma, co podsuwa nam pytanie; Wiktor był zwyczajnie wstrzemięźliwy czy był utajonym homoseksualistą (bowiem zważając na czasy powstania powieści byłoby to całkowicie uargumentowane). Wtrącenia Płazy to nie tylko zwracanie uwagi na wątki, które mniej uważny czytelnik mógł przegapić, ale również porównywanie ,,Frankensteina" do innych dzieł kultury.  Komentator idzie o krok dalej, gdyż nie porównuje lektury Shelley jedynie z ,,Prometeuszem". Zamiast tego analizuje dzieło choćby z pozycją Christophera Marlowe'a pt. ,,Tragiczna historia doktora Fausta". Poza pokazywaniem nam kontekstów literackich posłowie mówi sporo o życiu samej autorki i to nie w sposób nudny - komentator skupia się głównie na tym, co odcisnęło piętno na sztuce Shelley. 


Te wydanie ,,Frankensteina" ma również kilka smaczków. Przede wszystkim miłym dodatkiem jest rzecz związana ściśle z powstaniem historii o monstrum, bowiem musicie wiedzieć, że sam pomysł w głowie pisarki zrodził się, gdy była z znajomymi na wycieczce - dzień był pochmurny, więc uczestniczki eskapady wymyślili sposób na zabicie czasu. Każdy z wycieczkowiczów miał napisać straszną nowelke. Wydawnictwo Vesper umieściło owe historyjki na końcu powieści - jedne są opublikowane w całości, inne jedynie we fragmentach, jednak niezależnie od formatu pomysł ten (przynajmniej mnie) cieszy. Istotny jest również fakt, iż sama książka może nabrać całkiem innego wydźwięku w zależności od wersji. Wydanie pierwsze, czyli te które oferuje wydawnictwo Vesper to wersja, która powstała w roku 1816. Drugie wydanie pojawiło się w 1823 roku, lecz jedyną zmianą było pojawienie się imienia oraz nazwiska autorki na okładce. Natomiast już trzeci nadruk z 1831 roku jest zmienioną wersją. W zależności od wydruku, który czytacie możecie dojść do całkiem innych konkluzji, bowiem wersja pierwotna głosi, że nic nie rodzi się złe. To pod wpływem społeczeństwa (odrzucenia, braku akceptacji itp.) stajemy się potworami. Dodatkowo, autorka wyraźnie daje znać, że wszystko zależy od nas - jesteśmy, jak to się mówi, kowalami własnego losu. Zmieniony przekaż głosi za to, że wszystko jest z góry przesądzone, a człowiek nie może się przeciwstawić przeznaczeniu. Domniemany powód takiej zmiany  kompleksowo objaśniono w posłowiu, więc zostawie wam tę przyjemność odkrycia tej tajemnicy.

Chcę  jeszcze przypomnieć, że Wydawnictwo Vesper na odwrocie książki zapewnia, że ,,niniejsze wydanie Frankensteina jest wyjątkowe" i trzeba przyznać, iż już na pierwszy rzut oka widać staranne wykonanie - twarda oprawa oraz ilustracje do każdego rozdziału. Żeby jednak oddać prawdziwą wartość owego wydania trzeba przede wszystkim porównać je z innymi pozycjami o tym samym tytule, więc po części takiego zadania się podjęłam porównując moje wydanie do ,,Frankensteina" z innego, przypadkowego wydawnictwa. Po rozeznaniu zarejestrowałam kilka zmian, m. in. w lekturze od Vesper występuje przedmowa, w randomym przykładzie już jej brak. Poza tym ,,Frankenstein" na mojej półce posiada wstęp do trzeciego wydania owej powieści, inne historie przyjaciół autorki (o czym wcześniej wspominałam) oraz posłowie, które rozważa naprawdę wiele aspektów książki i przy tym robi to w sposób płynny. Za to inne wydawnictwo  o wiele bardziej skupia się na autorce oraz jej późniejszych dziełach, więc co za tym idzie nie zagłębia tak postaci pisarki oraz jej życiorysu przez pryzmat książki. Z tego co zarejestrowałam jest to bardziej mała biografia, podczas czytania której należy samemu wysuwać wnioski i domyślać się, co mogło wpłynąć na autorkę w sposób tak dogłębny, że zmieniła treść swojego najpopularniejszego dzieła. W Vesper mamy to podane na tacy. Robiąc mały research (o ile tak to można nazwać) na Facebooku pod pytaniem ,,Jakiego Frankensteina kupić?" odpowiedzi były dwie - oryginalnego z Wydawnictwa ze Słownikiem oraz właśnie z Wydawnictwa Vesper. Trudno mi to zweryfikować, ale gdyby nie współpraca sama pewnie zdecydowałabym się na tę same wydanie, które mam obecnie, bo ilustracje odruchowo przyciągają.

Zmierzając do meritum, proza Mary Shelley to pozycja bardzo dobra i co ważne, wbrew pozorom wcale nie opowiada o potworze tylko o tym, jak potworem można się stać, jak działa na nas obcowanie z innymi i o roli towarzysza. Poza tym ,,Frankenstein" może być ciekawym głosem w dyskusji o tym jak wynalazek zabija swego twórcę i zamiast przynieść mu radość, spędza sen z powiek. Jak pisałam na początku - ja klasykę lubię. Dlatego też mam małe porównanie to innych dzieł kultowych; mogę więc przyznać, że w moim subiektywnym rankingu ,,Frankenstein" zajął ciut niższe miejsce niż ,,Dracula", zdecydowanie niższe niż ,,Portret Doriana Graya" i przerósł opowiadania o Sherlocku (też mnie to boli Doyle, lecz trzeba przyznać, że masz ciężkie pióro).


Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem Vesper, lecz wszystkie wyrażone opinie są moimi własnymi.

22
Template by Elmo