Oglądanie filmów to dla mnie czynność zupełnie nienaturalna – seriale? Zawsze. Książka? Z chęcią. Ale od struktury filmowej bardzo często się odbijałam jak piłka podczas meczu NBA, jednak do rzeczy, bo mam zamiar powiedzieć wam trochę o siedmiu niezłych filmach oraz jednym spektaklu, który będzie można zobaczyć jeszcze kilkakrotnie w Multikinie.
Trzy filmy – jeden aktor, czyli Robert Downey Jr. w trzech całkowicie odmiennych rolach.
,,Chaplin’’ – ,,The Judge’’ – ,,Charlie Bartlett’’
Pod wpływem chwili odpaliłam ,,Chaplina’’ – film biograficzny o Charlie Chaplinie. Zacznę od wniosków najoczywistszych, czyli w filmie Downey Jr. bryluje jako świetny aktor i to nie tylko moje zdanie, bo Akademia przyznała mu za tę role nominację do Oscara – co prawda nagrody ostatecznie nie zgarnął, aczkolwiek mam silnie przeczucie, że nawet gdyby wszyscy inni nominowani byli gorsi, to aktor obszedłby się smakiem tylko dlatego, że Akademia Filmowa nie nagradza tak młodych aktorów męskich ,,bo przecież jak raz zagrali tak dobrze, to jeszcze pewnie ten sukces powtórzą’’. Jest to o tyle zabawne, że jedna dobra rola w okresie młodzieńczym nie zwiastuje kolejnych oscarowych ról, bo czasami nawet świetnie zapowiadające się kariery upadają, a poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy kolejny raz będzie szansa na rolę, która tak świetnie pasuje do oscarowych nominacji. Downey Jr. na własnym przykładzie uosabia obydwa przypadki – najpierw zniknął w niesławie z powodu uzależnień, natomiast teraz grywa w produkcjach, które może i wymagają od niego talentu, ale definitywnie nie są oscarowe.
Co do samej produkcji – dobrze ukazuje życie głównego bohatera, więc jeżeli ktoś interesuje się kinem, a co za tym idzie Chaplinem, to film może dać taką podstawową wiedzę na temat postaci. Później można zdecydować czy wiedzę tę chce się pogłębiać, czy może zaprzestać na podstawowych informacjach. Naturalnie, nie spodziewajcie się pełnego przekroju życia, gdzie każdy wątek jest dokładnie omówiony i przeanalizowany. ,,Chaplin’’ jest raczej pewnym streszczeniem, które bardziej skupia się na późniejszych etapach życia Charliego niż na czasach młodzieńczych.
Film pokazuje też dość smutną stronę tworzenia, która tyczy się szczególnie kultury i sztuki – możesz tworzyć wspaniałe, ponadczasowe dzieła i zbierać baty za ich stworzenie. Chaplin co prawda nie należy do ludzi, którzy nagrodę dostali dopiero pośmiertnie (bo Oscara dostał jako starszy człowiek, co zresztą jest chyba najtkliwszym wideo z wszystkich ceremonii wręczania nagród, jakie kiedykolwiek widziałam, mimo iż obdarowywany nie mówi ani słowa), lecz przez długi czas był na tzw. czarnej liście Hollywood.
To wszystko, co o tym filmie mogę powiedzieć oprócz polecam i zobaczcie (bo warto).
Później uznałam, że Robert dobrym aktorem jest, więc czas nadrobić jego filmografię – idąc za ciosem zobaczyłam ,,The Judge’’ (,,Sędziego’’), czyli film o trudnej relacji ojca z synem. Downey Jr. gra tam niby tę samą postać co zawsze – pewnego siebie bogacza – jednak ma tam takie sekwencję dramatyczne, że fanowskie serce płata wręcz fikołki, bo w pewnym momencie aktor musi przestać grać na autopilocie i wczuć się w postać. Poza tym operator kamery wyraźnie uwielbia aktora, bo pokazuję go z takich perspektyw, że zawsze wygląda świetnie. Albo po prostu Downey Jr. naprawdę zawsze wygląda tak dobrze? Trudno osądzić.
W każdym razie jest to film, który całkowicie mnie trafił, ponieważ uwielbiam produkcje, opierające się na nieromantycznych interakcjach między bohaterami. Żeby cały wpis nie zamienił się w hymn pochwalny ku zdolnościach jednego aktora pochylmy się również nad samą fabułą – punkt wyjścia jest dość prosty. Hank, bogaty prawnik, musi wrócić do rodzinnego miasteczka na pogrzeb matki. Jako, że jego kontakt z rodziną był, jak dotąd ograniczony przez spór sprzed lat, mężczyzna od razu po ceremonii chcę wyjechać, jednak zatrzymuje go nie lada wieść – jego ojciec, szanowany sędzia, jest podejrzany o zabójstwo. Prawnik zostaje, aby dopilnować sprawy ojca.
Co w tej fabule jest poruszającego? Przede wszystkim niewiedza. Nie wiemy, czy naprawdę sędzia Palmer kogoś zabił – główny bohater daje sobie rękę obciąć, że nie, ale czy nie tak postąpiłby każdy syn? Nie wiemy też, co tak bardzo poróżniło tę dwójkę, że nawet przy pogrzebie najbliższej dla nich kobiety, nie potrafią się porozumieć. Poza tym wszystkie uczucia się tu czuję – złość, nieporadność, frustrację czy zwątpienie. Film nie wpada też w tę hollywoodzką pułapkę słodko-pierdzących zakończeń, przez co wydaje się historią realistyczną, a może nawet trochę surową.
Mimo całej mojej sympatii do filmu, radzę nastawić się bardziej na dramat obyczajowy niż prawniczo-kryminalny film, bo choć jest tam kilka – w moim przekonaniu – mocnych scen sądowych to jednak nie tym stoi film i też nie na tych aspektach się skupia.
Co do samej produkcji – dobrze ukazuje życie głównego bohatera, więc jeżeli ktoś interesuje się kinem, a co za tym idzie Chaplinem, to film może dać taką podstawową wiedzę na temat postaci. Później można zdecydować czy wiedzę tę chce się pogłębiać, czy może zaprzestać na podstawowych informacjach. Naturalnie, nie spodziewajcie się pełnego przekroju życia, gdzie każdy wątek jest dokładnie omówiony i przeanalizowany. ,,Chaplin’’ jest raczej pewnym streszczeniem, które bardziej skupia się na późniejszych etapach życia Charliego niż na czasach młodzieńczych.
Film pokazuje też dość smutną stronę tworzenia, która tyczy się szczególnie kultury i sztuki – możesz tworzyć wspaniałe, ponadczasowe dzieła i zbierać baty za ich stworzenie. Chaplin co prawda nie należy do ludzi, którzy nagrodę dostali dopiero pośmiertnie (bo Oscara dostał jako starszy człowiek, co zresztą jest chyba najtkliwszym wideo z wszystkich ceremonii wręczania nagród, jakie kiedykolwiek widziałam, mimo iż obdarowywany nie mówi ani słowa), lecz przez długi czas był na tzw. czarnej liście Hollywood.
To wszystko, co o tym filmie mogę powiedzieć oprócz polecam i zobaczcie (bo warto).
Później uznałam, że Robert dobrym aktorem jest, więc czas nadrobić jego filmografię – idąc za ciosem zobaczyłam ,,The Judge’’ (,,Sędziego’’), czyli film o trudnej relacji ojca z synem. Downey Jr. gra tam niby tę samą postać co zawsze – pewnego siebie bogacza – jednak ma tam takie sekwencję dramatyczne, że fanowskie serce płata wręcz fikołki, bo w pewnym momencie aktor musi przestać grać na autopilocie i wczuć się w postać. Poza tym operator kamery wyraźnie uwielbia aktora, bo pokazuję go z takich perspektyw, że zawsze wygląda świetnie. Albo po prostu Downey Jr. naprawdę zawsze wygląda tak dobrze? Trudno osądzić.
W każdym razie jest to film, który całkowicie mnie trafił, ponieważ uwielbiam produkcje, opierające się na nieromantycznych interakcjach między bohaterami. Żeby cały wpis nie zamienił się w hymn pochwalny ku zdolnościach jednego aktora pochylmy się również nad samą fabułą – punkt wyjścia jest dość prosty. Hank, bogaty prawnik, musi wrócić do rodzinnego miasteczka na pogrzeb matki. Jako, że jego kontakt z rodziną był, jak dotąd ograniczony przez spór sprzed lat, mężczyzna od razu po ceremonii chcę wyjechać, jednak zatrzymuje go nie lada wieść – jego ojciec, szanowany sędzia, jest podejrzany o zabójstwo. Prawnik zostaje, aby dopilnować sprawy ojca.
Co w tej fabule jest poruszającego? Przede wszystkim niewiedza. Nie wiemy, czy naprawdę sędzia Palmer kogoś zabił – główny bohater daje sobie rękę obciąć, że nie, ale czy nie tak postąpiłby każdy syn? Nie wiemy też, co tak bardzo poróżniło tę dwójkę, że nawet przy pogrzebie najbliższej dla nich kobiety, nie potrafią się porozumieć. Poza tym wszystkie uczucia się tu czuję – złość, nieporadność, frustrację czy zwątpienie. Film nie wpada też w tę hollywoodzką pułapkę słodko-pierdzących zakończeń, przez co wydaje się historią realistyczną, a może nawet trochę surową.
Mimo całej mojej sympatii do filmu, radzę nastawić się bardziej na dramat obyczajowy niż prawniczo-kryminalny film, bo choć jest tam kilka – w moim przekonaniu – mocnych scen sądowych to jednak nie tym stoi film i też nie na tych aspektach się skupia.
Na koniec mojego eksplorowania filmografii Downeya Jr. trafiłam na ,,Charliego Bartletta’’; film o dorastających nastolatkach, którzy nie do końca mogą się odnaleźć w panującej rzeczywistości. Z jednej strony chcą być dorosłymi i samodzielnie decydować, z drugiej pragną wyrwać się z społecznych oraz rodzicielskich oczekiwań. Sama produkcja jest dość przeciętna i mało zaskakująca, jeśli chodzi o kino ,,dla nastolatków'' i ,,o nastolatkach'', jednak sama rola Roberta dla mnie ten film ratuje. Nie dlatego, że bez niego nie byłoby tego filmu. Bo byłby, i pewnie wyglądał całkiem podobnie. Po prostu jest to dobry aktor i w czymkolwiek by nie grał, to robi to świetnie.
W samym filmie brakowało mi ciekawych wątków – gdzieś tam pojawiał się alkoholizm, depresja, spełnianie marzeń, wkraczanie w dorosłe życie czy brak wsparcia ze strony rodziców, lecz te wszystkie wydarzenia stanowiły raczej dobudówki do głównego pomieszczenia, którym była idea, że dzieci to tylko dzieci i czasami potrzebują pomocy, choć to nie znaczy, że nie mogą podejmować takich decyzji jak to do jakiej szkoły pójdą czy jaki zawód wybiorą. Wszystko brzmi fajnie, ale gdzieś się po drodze rozmywa. Można zobaczyć i nawet się uśmiechnąć, bo to wbrew pozorom taki ciepły film, ale zanim zasiądziecie przed telewizorami, trzeba się nastawić na trochę scen kiczowatych, trochę frazesów po stokroć powtarzanych i tyćkę prawd oczywistych.
Skoro już jesteśmy przy filmach ciepłych to obowiązkowo pomówmy o ,,Cudownym chłopaku’’ (,,Wonder’’). Nie mam zbyt wiele do powiedzenia głównie z powodu dubbingu, bowiem oglądanie filmu aktorskiego z dubbingiem zawsze jakoś wpływa na moją percepcję i całkowicie zaburza mi pogląd na grę aktorską – w końcu jak ją ocenić, gdy nie słyszy się jednego z ważniejszych czynników, głosu.
,,Cudowny chłopak'' jest na pewno wierną ekranizacją książki, co wnioskuje po wylanych przeze mnie na seansie łzach. Teoretycznie film tak samo jak ,,Charlie Bartlett’’ mówi rzeczy oczywiste, typu ,,nie patrz na wygląd’’, ale robi w to sposób uroczy i na pewno nie nowy, ale taki, który cały czas wzbudza dużo emocji – tutaj zresztą należą się brawa aktorom dziecięcym!
O ,,Teorii wszystkiego’’ (,,Theory of Everything’’) trudno nie wspomnieć i jednocześnie bardzo trudno napisać mi coś mądrego. Dla mnie jest to przede wszystkim film, który pokazał mi kim jest Stephen Hawking i jak niesztampowo potrafi rozmawiać o nauce, a tego chyba nam trochę brakuje – szczególnie w dziedzinie tak zawiłej jak fizyka. I choć film mówi o osobie wspaniałej to sam nie jest idealny. Na początek jednak plusy – muzyka i aktorstwo to coś, czym właściwie stoi ta produkcja. Słabiej jest natomiast w kwestiach scenariuszowych z kilku względów.
Po pierwsze film trochę omija prace naukowe Hawkinga, a właściwie proces ich tworzenia, co jest rozczarowujące, bo jeśli nie podejmujemy tematu, dlaczego nasz naukowciec jest genialnym naukowcem albo co go wyróżniało (a u Stephena był to sposób opowiadania o nauce i rzeczach niezwykle złożonych) no to jak zainteresujemy ludzi postacią? Po drugie film w pewnym momencie więcej niż o głównym bohaterze mówi o jego żonie i to z kolei mogło się jeszcze jakoś obronić tyle, że nastąpił jeden zasadniczy problem – twórcy insynuują pewne wydarzenia, ale nigdy nie mówią ,,tak, to się stało’’ albo ,,nie, było inaczej’’. Hawking i jego żona na ekranie zdają się być szczęśliwym małżeństwem, lecz czasami pojawiają się sekwencję, w których ktoś próbuje nam pozostawić trop mówiący, że może jednak nie było tak idealnie – tyle, że nic nigdy nie jest powiedziane wprost. To trochę tak jakby ktoś chciał coś powiedzieć, ale za bardzo bał się jak na to zareaguje żyjące jeszcze wtedy byłe małżeństwo.
Nie żałuje czasu poświęconego na ten film, bo zwyczajnie lubię filmy historyczne skupione na wybitnych jednostkach – jest to świetny początek zapoznania się z sylwetkami naukowców, jednakże zdaję sobie sprawę, że gdyby była to produkcja o jakimś wyimaginowanym człowieku to z pewnością powiedziałabym, że jest to film słaby – mimo świetnej muzyki i dobrego aktorstwa.
Wracając jeszcze do takiej małej, niszowej, amerykańskiej imprezy jaką są Oscary obejrzałam ,,Tamte dni, tamte noce’’ (,,Call me by your name’’) i... W sumie to nie do końca wiem, co powiedzieć, bo film mi się podobał, był przepiękny wizualnie i dawno nie widziałam produkcji, która podzieliłaby tak publiczność. Jednym nie podoba się nic, a inni chwalą właściwie wszystko. Troszeczkę żałuje, że Timothée Chalamet musiał się mierzyć o Oscara za aktorstwo z Garym Oldmanem, bo gdyby nie to, mogłabym w spokoju powiedzieć, że na tę nagrodę zasługiwał.
Film jest przesiąknięty klimatem wakacji, erotyką i pewnym poczuciem, że gdy te uginające się od owoców drzewa, stracą liście to nie tylko zmieni się krajobraz, ale także zakończy się pewien etap w życiu naszych bohaterów. I w istocie tak jest.
Pod koniec miesiąca poszłam na ,,Każdego dnia’’ (,,Every Day’’) i... To był film przenudny. Ale od początku; film opiera się na książce Davida Levithana pt. ,,Pewnego dnia’’ – główna bohaterka, Rhiannon, w końcu spędza wymarzony dzień ze swoim chłopakiem, śpiewają razem piosenki, nie rozmawiają tylko o sporcie, a Justin w końcu nie tylko mówi, ale także słucha. Niestety, okazuję się, że to nie z Justinem dziewczyna spędziła czas, lecz z innym chłopakiem o imieniu A. Owa postać codziennie budzi się w innym ciele, lecz cały czas są to osoby w podobnym wieku i mieszkające gdzieś w okolicy. Jak można się domyślić A i Rhiannon zatrzepoczą do siebie rzęsami, przez co historia szybko zamieni się w sztampową produkcję o miłości, która musi dużo znieść i przezwyciężyć (miłość, nie historia).
Moim pierwszym zarzutem jest wszechobecna nuda. Większość scen wygląda tak samo tyle, że z innymi aktorami, przez co podczas seansu miałam wrażenie, że jestem w pętli czasu iście z ,,Dnia świstaka''. Drugi problem to przedłużające się zakończenie. Może tylko ja tak odczułam, ale dla mnie film kończył się co najmniej przez dziesięciu minut – najpierw poruszającą przemową, później emocjonalną sceną, jeszcze później była bodajże jakaś wizualizacja, aż na końcu dano nam pewną zapowiedź tego, co teraz będą robić bohaterowie.
Na koniec opowiem wam anegdotkę, która świetnie podsumowuje ten film. Pojawiają się napisy końcowe, światła ponownie się zapalają, co jest zwyczajowym pozwoleniem na pierwsze dyskusje o filmie. Moja koleżanka mówi do mnie, że ,,była ciekawa jak to się zakończy z tym Alexandrem’’, na co ja z lekkim grymasem ,,kto to Alexander?’’.
Tak emocjonalnie związałam się z bohaterami, że nawet nie zapamiętałam imienia gościa, który występował w jakiś dziesięciu ostatnich minutach filmu i odgrywał najważniejszą rolę.
W samym filmie brakowało mi ciekawych wątków – gdzieś tam pojawiał się alkoholizm, depresja, spełnianie marzeń, wkraczanie w dorosłe życie czy brak wsparcia ze strony rodziców, lecz te wszystkie wydarzenia stanowiły raczej dobudówki do głównego pomieszczenia, którym była idea, że dzieci to tylko dzieci i czasami potrzebują pomocy, choć to nie znaczy, że nie mogą podejmować takich decyzji jak to do jakiej szkoły pójdą czy jaki zawód wybiorą. Wszystko brzmi fajnie, ale gdzieś się po drodze rozmywa. Można zobaczyć i nawet się uśmiechnąć, bo to wbrew pozorom taki ciepły film, ale zanim zasiądziecie przed telewizorami, trzeba się nastawić na trochę scen kiczowatych, trochę frazesów po stokroć powtarzanych i tyćkę prawd oczywistych.
Język literacki w przekładzie na język filmu, czyli jak nie utracić magi ducha.
,,Wonder’’
,,Cudowny chłopak'' jest na pewno wierną ekranizacją książki, co wnioskuje po wylanych przeze mnie na seansie łzach. Teoretycznie film tak samo jak ,,Charlie Bartlett’’ mówi rzeczy oczywiste, typu ,,nie patrz na wygląd’’, ale robi w to sposób uroczy i na pewno nie nowy, ale taki, który cały czas wzbudza dużo emocji – tutaj zresztą należą się brawa aktorom dziecięcym!
Biografie wielkich umysłów, czyli jak pokazać naukowca.
,,Theory of Everything’’
Po pierwsze film trochę omija prace naukowe Hawkinga, a właściwie proces ich tworzenia, co jest rozczarowujące, bo jeśli nie podejmujemy tematu, dlaczego nasz naukowciec jest genialnym naukowcem albo co go wyróżniało (a u Stephena był to sposób opowiadania o nauce i rzeczach niezwykle złożonych) no to jak zainteresujemy ludzi postacią? Po drugie film w pewnym momencie więcej niż o głównym bohaterze mówi o jego żonie i to z kolei mogło się jeszcze jakoś obronić tyle, że nastąpił jeden zasadniczy problem – twórcy insynuują pewne wydarzenia, ale nigdy nie mówią ,,tak, to się stało’’ albo ,,nie, było inaczej’’. Hawking i jego żona na ekranie zdają się być szczęśliwym małżeństwem, lecz czasami pojawiają się sekwencję, w których ktoś próbuje nam pozostawić trop mówiący, że może jednak nie było tak idealnie – tyle, że nic nigdy nie jest powiedziane wprost. To trochę tak jakby ktoś chciał coś powiedzieć, ale za bardzo bał się jak na to zareaguje żyjące jeszcze wtedy byłe małżeństwo.
Nie żałuje czasu poświęconego na ten film, bo zwyczajnie lubię filmy historyczne skupione na wybitnych jednostkach – jest to świetny początek zapoznania się z sylwetkami naukowców, jednakże zdaję sobie sprawę, że gdyby była to produkcja o jakimś wyimaginowanym człowieku to z pewnością powiedziałabym, że jest to film słaby – mimo świetnej muzyki i dobrego aktorstwa.
Miłość, którą czuć, czyli letni romans, odbiegający w siną dal z Oscarem.
,,Call me by your name’’
Film jest przesiąknięty klimatem wakacji, erotyką i pewnym poczuciem, że gdy te uginające się od owoców drzewa, stracą liście to nie tylko zmieni się krajobraz, ale także zakończy się pewien etap w życiu naszych bohaterów. I w istocie tak jest.
Zabić potencjał, czyli film, którego mogłoby nie być.
,,Every Day’’
Moim pierwszym zarzutem jest wszechobecna nuda. Większość scen wygląda tak samo tyle, że z innymi aktorami, przez co podczas seansu miałam wrażenie, że jestem w pętli czasu iście z ,,Dnia świstaka''. Drugi problem to przedłużające się zakończenie. Może tylko ja tak odczułam, ale dla mnie film kończył się co najmniej przez dziesięciu minut – najpierw poruszającą przemową, później emocjonalną sceną, jeszcze później była bodajże jakaś wizualizacja, aż na końcu dano nam pewną zapowiedź tego, co teraz będą robić bohaterowie.
Na koniec opowiem wam anegdotkę, która świetnie podsumowuje ten film. Pojawiają się napisy końcowe, światła ponownie się zapalają, co jest zwyczajowym pozwoleniem na pierwsze dyskusje o filmie. Moja koleżanka mówi do mnie, że ,,była ciekawa jak to się zakończy z tym Alexandrem’’, na co ja z lekkim grymasem ,,kto to Alexander?’’.
Tak emocjonalnie związałam się z bohaterami, że nawet nie zapamiętałam imienia gościa, który występował w jakiś dziesięciu ostatnich minutach filmu i odgrywał najważniejszą rolę.
Czekałam na to całe dwa lata, czyli sztuka na wielkim ekranie.
,,Hamlet’’ reż. Robin Lough
Tutaj raczej nie oczekujcie analitycznego wymieniania wad i zalet, zamiast tego powzdycham trochę, bo to było coś.
Po pierwsze dekoracje i scenografia – nigdy nie widziałam lepszego widowiska. I jasne, to było trochę efekciarskie, ale ja tę efekciarskość całkiem lubię. Zwolnione tempo, bardzo mocne, punktowe oświetlenie czy nagle wpadający na scenę brązowy żwir to jedne z głównych posunięć realizatorskich, na które się zdecydowano – dla jednych może to być całkowicie zbędne, dla innych dobre i nieco oswajające z teatrem.
Po drugie zadziwiła mnie dawka humoru, bo choć w pierwowzorze jest kilka scen, które proszą się o komediowy wydźwięk to i tak miałam wrażenie, że ktoś tam zdecydował ,,hej, przyjdzie dużo młodych ludzi, więc trochę ich rozśmieszmy’’, co prawda nadal nie rozumiem kilku momentów, w których brytyjska publiczność się śmiała, a nasza, polska, raczej zastanawiała, co jest w tym takiego śmiesznego, lecz bez zwątpienia było kilka scen, gdzie połowa sali chichotała, choć znów był to humor na tyle prosty, że niektórzy uznali go niegodnym takiej sztuki.
Na koniec czas na aktorstwo. Bez bicia mówię, że ja w kinie pojawiłam się wyłącznie dla Cumberbatcha, ale po przedstawieniu oprócz Benedicta, zapamiętałam również świetną kreację Karla Johnsona (scena z grabarzem).
Czytając recenzję przed retransmisją widziałam wiele niezbyt pochlebnych opinii, że to występ jednego aktora (i po części tak jest), że wszystko nastawione jest na zrobienie show i ogólnie wszystkich zgubiło trochę to, że jak mają Cumberbatcha, którzy sprzedał im bilety przed pierwszą próbą czytaną to już właściwie nie trzeba nic robić. Może trochę tak było – nie wiem. Ja jako kompletny laik teatralny wyszłam z kina z bananem na twarzy i chęcią obejrzenia jeszcze jakieś sztuki teatralnej – może nie już, od razu, ale za miesiąc, dwa i chyba tylko to się liczy.