niedziela, 29 października 2017

Dwanaście kroków do wydania książki. I dlaczego każdy krok jest milowym.

Cześć, jestem Angela i napisałam, razem z moją partnerką, erotyk LGBT „Na jej rozkazy” i tomik wierszy, o którym już zapomniałam. Aktualnie pracuję jako copywriter, redaguję książki, a także prawię morały na Spisku Pisarzy. Okazjonalnie studiuję, czasami zapominam się tym pochwalić, a teraz podobno warto mieć dyplom z wyższej szkoły.


Nie chcę jednak pisać o sobie, bo o sobie pisze się pamiętniki. Zostałam poproszona o przedstawienie tego, jak wygląda wydawanie książek oczami pisarza. Czy to jest takie zabawne, na jakie wygląda? Szybkie i proste? Czy to spełnienie marzeń, a może krok do przedpiekla? Postaram się odpowiedzieć wam na nurtujące pytania najlepiej, jak potrafię. Obiecuję!

Post ozdabiają zdjęcia ładnych i starych maszyn do pisania.
Źródło: Pixabay.

Zacznijmy więc od początku. Na początku jest człowiek, który nazywa się X. X postanawia napisać książkę, ponieważ jakaś historia trawi go od środka. Przez pierwsze godziny nie ma pojęcia, co właściwie wykiełkowało mu w głowie. Myśli sobie. Hej, X, wariacie. Mamy środę, a nie piątek, czemu zataczasz kółka na chodniku. I automatycznie odpowiada: Hej, X. Chodzę pijany ze szczęścia, bo coś mi wyrosło w głowie. I tu się zaczyna pierwszy milowy krok.

1.       Pomysł-chwast, pomysł-kłos
U pisarzy najczęściej, w momencie narodzin pomysłu, następuje przestawienie jakiegoś dzyndzla w głowie. Ten dzyndzel zazwyczaj wydaje z siebie krótkie pip, a pisarz musi się zatrzymać z wrażenia. No więc się zatrzymuje. Myśli. Kalkuluje. Próbuje ułożyć ten pomysł w jakiś gatunek, tworzy postać, wykręca z rzeczywistości jakąś sytuację i przetwarza. To proces myślowy, który dotyczy każdego z nas. Drugim etapem, według mnie, jest zrobienie researchu. Czy ten pomysł jest realny? Ten bohater? Czy czytelnik się utożsami? Na przemian fala pomysłów i atrakcyjnych rozwiązań zalewa głowę, ale czasami pomysł jest jak chwast. Zajmuje niepotrzebnie miejsce, nic nie wniesie do literatury, tematyka, która nam się objawiła, jest przeorana przez dziesięć tysięcy autorów. Czy naprawdę warto dokładać cegiełkę?

2.       Przesiewamy pomysły
To jeden z tych trudnych etapów. Czasami w głowie zabija się postacie, mówię wam, krwawo jest, krwawo. Ale to śmierć dla dobra całej historii, którą wybraliśmy. Wymaga to od nas odwagi, odzwyczajenia się od opowieści wyświetlanej w naszych głowach. Przynajmniej ja tak mam. Chwila nudy, przerwy w życiu rzeczywistym i od razu zaczynam myśleć o losach moich bohaterów. Czasami do nich gadam, ale nikomu tego nie mówcie.

3.       Początek pisania
Czuję się jak na haju. Krew buzuje, pierwsze strony szybko się zapełniają, a ja mam morze pomysłów, którego nie mogę przelać na worda tak szybko, jak bym tego sobie życzyła. Jestem w pewnego rodzaju szale, sceny się mnożą, a wyczerpanie przychodzi czasami dopiero po pięćdziesiątej, sześćdziesiątej stronie. A to dopiero połowa. Bardzo często pisanie męczy, przedłuża się, a błędy na poprzednich stronach denerwują. To w tym momencie zaczynają dopadać drobne zwątpienia. Są jak robaczki, komary. Jedna swędząca ranka nic nam nie zrobi. Ale setka?


4.       Dopisanie książki
Czasami się nie chce. Czasami traci się ochotę, odpuszcza przed trudnymi momentami. Bardzo często moje pisanie w tym momencie się kończy. Na dysku mam wiele różnych książek, których nie skończyłam i prawdopodobnie nie skończę. Dopisywanie jest ciężkie, wymaga odwagi, bo postawieniu kropki przyjdzie człowiek, który spotka się z naszą historią. I może nie być zabawnie. Ale dopisać tekst trzeba, chociażby dla swoich bohaterów. Niech sobie żyją, na dobre i na złe.

5.       Beta-reading
Kończymy pisać, czytamy swoją książkę, wzdychamy z radością. Jesteśmy genialni! Świetna fabuła, przyzwoity język, klasa sama w sobie! Ta iluzja pryska jak bańka mydlana z taniego mydła. Przychodzi ten człowiek, ten beta-reader, po polsku zwany przedczytaczem. Zaczyna się ostra jazda. Uwagi burzą nam dobry humor, po niektórych wyciętych fragmentach mamy koszmary. Boimy się spojrzeć w plik, w którym przedczytacz zawarł swoje uwagi. Bo to takie po części intymne, nawet wtedy, kiedy decydujemy pisać książki dla mas (tak, pisarze piszą dla zarobku, jestem jednym z nich). Obcy człowiek rozdziera nam bohaterów i – o zgrozo! – ma rację.

6.       Drogi wydawco, proszę, wydaj mnie!
Po mękach beta-readerskich przychodzi czas na zmierzenie się z wrogiem bądź przyjacielem. Wydawca, zwany też bogiem księgarnianym lub naszym nowym szefem, a także potworem z krainy niewydanych książek, czeka na nasze książki. Poprawka – w większych wydawnictwach czekają na nas recenzenci, którzy kwalifikują książkę bądź nie. Przed wysłaniem tekstu do wydawcy, warto się zapoznać z profilem wydawniczym każdego wydawnictwa, a także przygotować konspekt. Już kiedyś stworzyłam post na ten temat, dlatego zapraszam na mojego bloga, by się z nim zapoznać. Konspekt to streszczenie na 1800zzs (znaków ze spacjami, czyli jedna strona A4), a także inne ciekawe informacje o książce. Plus, oczywiście, biografia autora. Tego nie unikniemy. Warto maksymalnie dopracować konspekt, ponieważ jest to nasza wizytówka. Powiem więcej. Jeżeli dostaliście szybko odpowiedź odmowną od wydawnictwa, bądźcie pewni, że redaktor wewnętrzny nie zajrzał nawet w wasz tekst. Zerknął tylko na konspekt. Sad, but true.

Oczywiście wydanie tradycyjne nie jest jedynym możliwym wydaniem. Można wydać się samemu (tak zwany sel-publishing) lub zapłacić para-wydawnictwu za słabej jakości książkę. Przede wszystkim polecam wam jednak dwie pierwsze opcje, dlatego że są najbardziej prawdziwe i pomocne w promowaniu własnej twórczości.

Kiedy w końcu wydawca odpowie nam twierdząco, a my wypijemy cały barek alkoholu ze szczęścia, zaczyna się najgorsze. Umowa, którą trzeba przeanalizować setki milionów razy. Dlaczego? Każde niedociągnięcie w umowie, na przykład nieokreślenie, jak wypowiedzieć umowę na resztę trylogii, lub brak widełek czasowych wydania książki sprawi, że umrzecie na zgryzoty. Włosy wam posiwieją, potem oszalejecie, bo kto lubi czekać na premierę swojej książki dwa i pół roku?

Potem zaczyna się milszy etap – poprawki. Z redaktorem i korektorem. Czasami można się z nimi pokłócić, ale cały czas człowiek sobie wymyśli: Ach. Wydadzą mnie. Tylko to się liczy.

7.       Praca nad książką.
Jak wspomniałam. Im większe wydawnictwo, tym ta redakcja i korekta są bardziej intensywna, ale chciałabym w tym punkcie, jako autor, wytłumaczyć się. Jako autor i jako redaktor. Czasami (najpierw jako pisarz, żebyśmy się nie zgubili) czytam swój tekst setki razy. Setki, tysiące pieprzonych razy. Znam tę historię na pamięć, wiem, czego nie zamieściłam w książce. Nie czytam tekstu tak, jak czytelnik. Nie kalkuluję słów, kalkuluję zachowania. Ewentualnie wyłapuję krzywe metafory, które w moim pisarstwie są tak często, że aż je definiują. Jako redaktor, powiem szczerzę, przepuszczam literówki, bo często autorom zależy na czasie. A czas to pieniądz, nie? Wiem jednak, że to mnie absolutnie nie tłumaczy. Ale chciałabym, byście patrzyli na błędy w książkach, pojedynczych oczywiście, z przymrużeniem oka. I z góry wam za to dziękuję! Bo wszyscy jesteśmy ludźmi.

Ale nie, niech maszyny za nas nie piszą, bo będę musiała jechać na dworzec do stolicy i szukać miejscówki do spania!


8.       Grafika i druk
Okładka, się wie. Okładka czasami to zło, ponieważ wydawcy mają swoje wizje, a w umowie notkę, że sami zajmują się wizją fizyczną książki. Czasami można stękać, ze proponowana okładka jest okropna – ja tak zrobiłam, a czasami można się dogadać. Drobna uwaga: Nie zgadzajcie się na okładki, które kłócą się okrutnie z wizją waszego świata, bo nigdy tego nie przegryziecie. Ja, gdybym zgodziła się na pierwszą okładkę erotyku, chyba bym teraz paliła się ze wstydu. Wyglądała jak plakat z filmu pornograficznego, piersiom brakowało sutków, no bo cenzura… Na szczęścia ostatecznie wygląda ona o wiele lepiej. Ba, jest jednym z plusów powieści. Druk to sprawa już mniej problematyczna – czasami druk się opóźnia, ale to normalne. Nadal jesteśmy ludźmi.

9.       Premiera
Ten dzień może być świetny, zawsze i wszędzie, ponieważ w tym momencie zaczyna się genialna, szybka promocja książki. Autora zalewają recenzje, opinie, świat, wydawałoby się, kręci się wokół nas. Warto jednak nie popadać w samouwielbienie w tym momencie, ale zainwestować czas i pieniądze w promocje. Nie jestem zdania, żeby autor płacił za wydanie książki – ale jestem za tym, by sam zadbał o promocję, bo nawet dobre wydawnictwo nie da mu tego, co może osiągnąć sam, przy współpracy z blogerami. Ludzie, jesteście świetni!

W dniu premiery mam na twarzy uśmiech i planuję kolejne książki. Moja przyszłość świeci się od sławy.

10.   Recenzje
Po tygodniu przychodzi smutna prawda, że nie zawsze książka jest tak przyjęta, jak to sobie wyobrażaliśmy. Opowiem wam co nieco o moich przeżyciach. Pewnego dnia przeczytałam recenzję, z której nie wynikało, że autorka bloga przeczytała moją książkę. Nic, prócz opisu tak naprawdę, nie otrzymałam. Dziewczyna stwierdziła, że jej się podobało, że poleca. Ale co dokładnie? Może coś jednak było niefajnego? Opinie negatywne, konstruktywna krytyka jest bardzo ważna dla autora, który chce napisać trylogię – w kolejnej części będzie mógł się pochwalić. Kolejna rzecz wiąże się z BDSM. Przez kulawego Greya, ludzie myślą, że związki sado-maso to niewolnictwo. Lub, wymiennie, używają słów uległa i niewolnik. To pic na wodę, fotomontaż. To zupełnie inne, skrajne pojęcia i najgorsze dla autora jest to, że czytelnik nie zrozumiał subtelnej intencji pisarza, bo ma skrzywiony obraz seksualności. Bolesne, ale nadal prawdziwe. W takich momentach czułam się źle, ponieważ włożyłam w książkę masę pracy, gdyż ta tematyka, ten erotyzm jest dla mnie istotny. Ale i tak się nie udało. A może po prostu ktoś przeczytał tekst na szybko, bo trzeba było napisać recenzję? Najsmutniejszym momentem był ten, kiedy jedna blogerka napisała w jakimś komentarzu, że jej partner wyśmiewał się ze scen w książce. Najradośniejsza – kiedy dostałyśmy zdjęcie z sesji, w której modelka inspirowała się postacią pierwszoplanową.

11.   Promocja książki
Kilka śmiesznych faktów. Miesiąc po premierze odbył się konkurs, w którym do wygrania były trzy książki. Było podane kto jest autorem i o czym jest pozycja. A i tak ludzie, którzy mieli za zadanie zadać najbardziej ciekawe pytanie, pytali: Czy twój chłopak akceptuje tematykę, w której piszesz? (Tak, było napisane, że jesteśmy parą, ale ludzie to olewają). Kolejna ciekawa sytuacja miała miejsce niedawno, kiedy jedna z czytelniczek próbowała nam wmówić, że scena, którą puściłyśmy na FP książki, już była, że jest w części wydanej, a nie w części trzeciej. I to było naprawdę zabawne.

12.   Dalsze pisanie
Po pierwszych kilku miesiącach już wiesz, czy chcesz pisać dalej. Czasami ludzie, załamani marną sprzedażą, negatywnymi recenzjami i złym ogólnym odbiorem swojej powieści, odkładają ją do szuflady, zostawiając na dnie wraz ze swoim pisaniem. To nie jest dobre podejście, ponieważ każdy ma prawo do błędów, a kto wie, czy kolejna książka nie będzie bestsellerem, który przyniesie sławę i chęć do jeszcze bardziej owocnego pisania?

Jak widać, pisanie książek jest łatwe i przede wszystkim zabawne. No dobra, to praca jak każda inna, tylko wyrażamy się w niej bardziej niż w pracy korpo. Dlatego to właśnie ją wybrałam. Pisanie w domowych warunkach, gdzie mogę uskutecznić hodowlę zwierząt egzotycznych, jest dla mnie spełnieniem marzeń. A ja właśnie to robię, gdzieś od roku. Spełniam się i jest mi z tym dobrze. To tak w ramach pisania pamiętników.


19

poniedziałek, 23 października 2017

Najulubieńsze kryminały, od których powinniście zacząć swoją przygodę.

Czasami człowiek ma trochę lenia, a czasami po prostu jest mocno zajęty. U mnie nałożyły się jakoś te dwa czynniki w wyniku czego szukałam godnego zastępstwa. Tak też wpadłam na Olę (z Myslizaczytanej.pl), która opisze dziś kilka dobrych kryminałów, a niedługo ugoszczę również Angelikę, przez co jedno zastępstwo zmieni się w kilka luźnych wpisów gości, ale teraz oddaje już głos Oli :D 

Dzisiaj ładne zdjęcia sponsoruje pixbay.com.

Kryminały przeżywają swoje drugie życie. Kiedyś były domeną osób pewnie dziwnych, niezrównoważonych, takich, którym może lepiej nie ufać, no bo kto czyta z uśmiechem na twarzy o jakimś morderstwie i jego ofierze?? No kto?? Ano, ja! Z biegiem czasu zrobiłam się jednak wybredniejsza, może przez to, że dużo już czytałam. Dużo wiem, jeszcze więcej jestem się w stanie domyślić, kryminał, który czytam, musi mnie w sobie rozkochać, musi mi zrobić w głowie tak zwaną „rozpierduchę”, żebym ani przez sekundę nie wpadła na trop. Żebym nie była szybsza od komisarza. Po jaki kryminał sięgnąć, jeśli dopiero rozpoczynacie przygodę z tym gatunkiem? Tego nie jestem pewna. Mogę polecić Wam jednak moje top topów, te książki i tych autorów, którzy mnie w sobie rozkochali i sprawili, że teraz idę za nimi w ciemno.

Zygmunt Miłoszewski // ,,Uwikłanie'' // ,,Ziarno Prawdy'' // ,,Gniew'' //
Teodor Szacki, główny bohater trylogii pana Miłoszewskiego odrzuca. Z jednej strony nie da się go lubić, bo jest bezczelny, zbyt pewny siebie, ale z drugiej strony – dzięki autorowi, który go stworzył – ma celne spojrzenie na świat. To co mówi, jest prawdą, która najbardziej kole w oczy. Wciąż jest jednak zadufany w sobie, wydaje mu się, że wie najlepiej, denerwuje ludzi, ludzie denerwują jego i tak zamyka się to koło. Każda z części rozgrywa się w innej miejscowości – zaczynamy od Warszawy, poprzez Sandomierz aż kończymy w Olsztynie, i to porządnie kończymy, bo panie Miłoszewski, tak się nie robi swoim czytelnikom (ci, co czytali, będą wiedzieć o co chodzi). Książki pana Zygmunta to – oprócz tego, że super kryminały „na początek” – bardzo dobre obrazy rzeczywistości, w której żyjemy. Każdy rozdział rozpoczyna się krótką notatką na temat tego, co danego dnia w danym roku się wydarzyło. Trylogia porusza tematy społeczne, bo jest o przemocy w rodzinie, o zabobonach które żyją w opowiadanych przez nas historiach, aż w końcu o tym, jak bardzo można chcieć zemsty – mimo wszystko. Książki nie są wybitnie grube, pan Zygmunt pisze tak, że nie można się  oderwać, co znaczy, że tą trylogię koniecznie wszystkim polecam.


Stieg Larsson // ,,Millennium''
Stieg Larsson jest autorem, którego żal mi najbardziej, bo zmarł, zanim jego książki ujrzały światło dzienne. Wydane po jego śmierci odniosły wielki sukces, i czemu się tu dziwić. Literatura skandynawska, a w zupełności kryminały tam powstałe to klasa sama w sobie, i czego by nie powiedzieć, trzeba je przeczytać. Stieg Larsson w swoich trzech książkach wyróżnił dwóch bohaterów – tajemniczą Lisbeth Salander, hakerkę, której lepiej nie spotkać w ciemnym zaułku oraz dziennikarza śledczego, który nie grzeszy inteligencją, tylko wkopuje się – można by powiedzieć, że z przyjemnością – w kolejne tarapaty najpierw dlatego, że był głupi, a później tylko z powodu naszej Salander, bo nie wiem, chciał jej bronić? Ona się jednak nigdy nie dawała. Gdzieś w międzyczasie, między rozwiązywaniem coraz to poważniejszych spraw, między jednym a drugim zagrożeniem życia, wplątują się w dziwną relację, której nie rozumie nikt, tym bardziej oni sami, później następują kryzysy, ale – jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś normie – wszystko do niej wraca. Książki są opasłe, grube i ciężkie, ale choćby w hołdzie dla pana Stiega, który nie doczekał ogromnej sławy, przeczytajcie – choćby na próbę. I choćby tylko jeden rozdział, bo przynajmniej wtedy z czystym sercem powiecie: nie podobało mi się.

Katarzyna Puzyńska // Saga o Lipowie //
To w sumie najlżejsze z kryminałów, które czytałam, bo wątek kryminalny może nie jest tłem do dziejącej się akcji, ale jakby oprócz tych tragedii, mniejszych czy większych, dzieje się tyle, głównie między bohaterami, że ciężko – przynajmniej przy lekturze kilku pierwszych części – się odnaleźć. Mimo wielu części, bo obecnie chyba sześciu czy siedmiu, nadal się to czyta z przyjemnością. To o pani Puzyńskiej można powiedzieć – potrafi zaciekawić, tak bardzo, że po następne części sięga się bez zastanowienia. Pełnowymiarowi bohaterowie, którym nieraz się kibicuje, a nieraz ma się ochotę ich walnąć po głowie, ta akcja, która momentami może trochę zwalnia, albo rozczarowuje ale jednak ukazuje prawdziwe życie, szare, problemowe, któremu daleko jest do usłanego różami, no i helooł, morderstwa, czasem tak pomysłowe, tak skomplikowane – całe historie odnośnie tego jak „do tego doszło” to jeden wielki misz-masz. Który wciąga. Nie wszystkim jednak to przypadnie do gustu, tego jestem pewna, bo jednak niektóre rzeczy są trochę rozciągane, rozwlekane, akcja nie leci na łeb na szyję, ale przyjemnie się czyta i spędza czas. Ale to mówię, spróbujcie, oceńcie ale bądźcie świadomi tego, że nie wszystko się wszystkim musi podobać. 
26

niedziela, 8 października 2017

Czasami trzeba wcielić się w morderce - ,,Mindhunter'' John Douglas i Mark Olshaker.

Fascynuje mnie psychologia - to fakt, od którego musimy zacząć, bo jeżeli stoicie, gdzieś po całkiem przeciwnej stronie bieguna i mózg człowieka to dla was trochę wody, białka, tłuszczu oraz soli mineralnych, czyli organ jak każdy inny tylko, że umieszczony w głowie, a nie gdzieś w plątaninie flaków to nasze opinie mogą się mocno rozminąć. ,,Midhunter'' to pozycja o tym jak wkroczyć w czyjś umysł, jak wysunąć wnioski, z czegoś pozornie nieistotnego, a to wszystko opowiedziane jest ustami pierwszego zawodowego profilera - Johna Douglasa. Jeżeli nie widzicie w tym nic interesującego to już wiecie, że to nie dla was. Poza tym muszę przyznać, że nie mam żadnego wykształcenia kryminalnego bądź psychologicznego, więc książkę czytałam z założeniem, że nie ma tam żadnego babola i jak się okazało trudno było popełnić jakąś gafę, ale te myśl rozwinę później. Przygotujcie się na opinie z pozycji totalnie zafascynowanego laika.   


Wychodzę z założenia, że najpierw należy zdefiniować (albo przynajmniej spróbować) zarówno słowo profiler jak i odpowiedzieć na kilka pytań; mianowicie co robi taki profiler i po co? Cytując niezawodny internet można powiedzieć, że ,,profiler – oznacza w języku angielskim kryminologa, wykorzystującego wiedzę psychologiczną do chwytania przestępców, najczęściej seryjnych morderców”.  W Polsce nie stosuje się takiego terminu, jeżeli już to mówimy o psychologu o specjalizacji policyjnej stosowanej, a według wielu źródeł to i tych stanowisk nie ma zbyt wiele. W Ameryce zawód ten jest bardziej popularny, natomiast ludzie go wykonujący często nazywani są ,,mindhunters'', co w wolnym tłumaczeniu oznacza ,,łowców umysłów''. Nasz rodzimy psycholog śledczy, który notabene opublikował trzy pozycję (w tym jedną stricte o profilowaniu kryminalnym) twierdzi, że:
,,Stan, w jakim zabójca pozostawia zwłoki, najlepiej odzwierciedla potrzeby, które starał się zrealizować, odbierając komuś życie''. 
A to z kolei pozwala łatwiej schwytać sprawce, co znów dobrze obrazuje ta sama osoba, czyli Bogdan Lach: 
,,Załóżmy, że dochodzi do zabójstwa dróżniczki pracującej w kopalni. Zginęła w miejscu pracy, a my - opierając się na nagraniach z monitoringu i zeznaniach ochrony - jesteśmy w stanie stwierdzić, że zabójstwa nie dokonał nikt z zewnątrz, w kręgu podejrzanych znajdują się zatem wszystkie osoby, które w kopalni pracowały. Ale ich może być dwieście, trzysta. Dzięki temu, że przygotujemy profil - poprzez wskazanie takich cech, które są mało powtarzalne i indywidualne dla sprawcy - zawęzimy krąg podejrzanych na przykład do pięciu osób. Nieporównywalnie łatwiej jest organom ścigania prowadzić sprawę, gdy do zlustrowania jest kilka, a nie kilkaset osób. Rzadko kiedy jednak profil w stu procentach i bezbłędnie opisuje sprawcę''. 
Skoro już wszyscy wiemy, na czym polega profesja profilera tudzież psychologa śledczego możemy skupić się na samej książce i Johnie Douglasie. Po pierwsze, nie jest to książka najnowsza, bo pierwsze wydanie to rok 1995, więc mamy jakieś dwadzieścia lat różnicy, mimo to czytelnik nie wyczuwa różnicy pokoleniowej czy załamania czasowego - niby wyraźnie widać mało  już aktualną barierę między czarnymi a białymi, szczególnie, gdy autor podkreśla, że w tamtym czasie zbrodnie z przełamaniem rasy były rzadkie (oczywiście, od zasady odchodzą wszelkie przestępstwa na tle nienawiści rasowej), lecz z drugiej pojawiają się sprawy stalkingu, czyli obserwowania, co kojarzy się głównie z erą internetu. Będąc jeszcze przy czasie, należy uprzedzić, że autor kilkakrotnie odwołuje się do XIX wieku  - nie są to nawiązania, które trafią do jakieś określonej grupy. Są to sprawy znane wszystkim, które już od dawna wchłonęły do kultury popularnej. Poza tym są to wątki istotne ze względu na poruszany temat, ponieważ Douglas nie tylko przypomina, kogo nazywamy ojcem współczesnej kryminalistyki i dlaczego (mowa oczywiście o Conan Doyle'u i siłą rzeczy o Sherlocku) oraz o pierwszym seryjnym mordercy, który znany jest jako Kuba Rozpruwacz, co ciekawe, autor w pewnym momencie tworzy nawet profil psychologiczny Rozpruwacza i na jego podstawie spekuluje, kto z znanych podejrzanych faktycznie pasuje do wytypowanej przez niego sylwetki.  

,,Mindhunter" nie tylko zarysowuje początki FBI i ważne zmiany (szczególnie kulturowe), ale także mówi o głośnych sprawach kryminalnych. Ta książka właściwie składa się z mniejszych i większych zbrodni, na podstawie których możemy zrozumieć, jak działają zarówno zabójcy  (którzy bardzo często mają zbiór specyficznych cech) oraz ich łowcy, czyli (w tym wypadku) profilerzy. Co istotne, autor nie przyjmuje za pewnik, że o wszystkich przestępstwach wiemy, więc wyjaśnia, a niektórym jedynie przypomina nawet tak osławione zabójstwa jak te dokonane na żonie Romana Polańskiego w latach 60 przez słynną ,,Rodzinę". Ważne jest to, że profiler nie skupia się na jednym typie zbrodniarza - John Douglas opisuje zarówno morderców, porywaczy jak i osoby, którym przyjemność sprawia konstrukcja ładunków wybuchowych oraz sianie paniki pozostawiając takie niespodzianki w miejscach publicznych. Autor nie tylko opisuje sprawy, ale także bierze je w sporą klamrę i wyciąga za ich pomocą wnioski. Szybko więc okazuje się, że przestępcy pochodzą z dysfunkcyjnych rodzin, a kobiety rzadziej zostają seryjnymi morderczyniami.


Biorąc po uwagę, iż główny bohater jest zarazem narratorem i autorem książki zawsze istnieje spore prawdopodobieństwo, że książka może zboczyć z obranego tematu i szybko zamienić się w pozycję pamiętnikową. Trzeba przyznać, że faktycznie trochę tak jest, ale do pewnego momentu i z odpowiednim wyczuciem. Douglas, szczególnie na początku, mówi dużo o sobie, jednak jest to istotne w kwestii tego jak znalazł się w FBI. Później wszystko się redukuje, a czytelnik skupia się całkowicie na sprawach. To, co uważam za główny atut książki, to wspomniane już wcześniej klamry  zachowań i komentarze autora - nie zawsze trzeba się z nimi zgadzać, ale czasami miło jest porównać własne wnioski z tymi cudzymi. Szybko się okazuje, dlaczego ludzie potrafią oszukać wariograf, dlaczego kryminaliści są wypuszczani warunkowo na wolność i dalej zabijają, albo jak  fani ,,Milczenia owiec'' uwielbiają filmową historię, a jednocześnie nie chcą wysłuchać tych prawdziwych, o których mówi ,,Mindhunter''. Poza tym czytając tę pozycję bezproblemowo można wczuć się w rolę profilerów, gdyż najpierw opisywana jest zbrodnia ze wszystkimi istotnymi elementami, a dopiero później dostajemy wyjaśnienie, czyli profil psychologiczny sprawcy. Douglas często opisuje również metody, mające na celu wywabienie potwora z szafy - czasami policja obserwuje groby, innym razem z pomocą prasy pisze specjalne komunikaty.

Pisałam wcześniej, że trudno tu o popełnienie babola. I faktycznie uważam, że tak jest. Autor opisuje reakcję na różne czynniki stresogenne, schematy zbrodni bądź dzieli się prywatną historią kolegi, którego próbowała zamordować żona - przy takich pojęciach trudno się pomylić bądź strzelić tzw. gafę.  Reasumując, jest to pozycja idealna dla wszystkich wielbicieli psychologii bądź kryminalistyki. Polecam również wszystkim kanapowcom randkującym z Netflixem, bo już niedługo (dokładniej 13 października, o czym pisałam w osobnym wpisie) wychodzi serial na podstawie tej książki. Poza tym fani ,,Hannibala'' muszą wiedzieć, że Douglas był pierwowzorem agenta Jacka Crawforda! Czyż to do czegoś nie zobowiązuje?

Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem Znak, lecz wszystkie wyrażone opinie są moimi własnymi.
16
Template by Elmo