niedziela, 30 lipca 2017

Serialowe zapowiedzi / sierpień 2017

Tym razem nie mogę uwierzyć, że upłynął już miesiąc! Oczywiście jak zawsze wraz z nadejściem nowego miesiąca czas na spis serialowych premier.

,,Manhunt: Unabomber'' 1 sierpnia (Discovery)
Niedawno, bo w kwietniu National Geographic wypuściło ,,Geniusza'' teraz Discovery ściga konkurencję wypuszczając kolejną antologię na faktach. Tym razem serial będzie opowiadał o agencie FBI, który jest pionierem wykorzystywania lingwistyki w kryminalistyce. Wszystko po to, aby zidentyfikować i złapać Teda Kaczyńskiego, przy którym służby znalazły bomby, zapalniki oraz wiele dzienników, w których Kaczyński opisywał swoje przemyślenia. W latach 1978-1995 wysyłał on bomby do uniwersytetów i linii lotniczych, zabijając i raniąc wiele osób. Mówi się też, że opublikowany w mediach rysopis Kaczyńskiego był najsłynniejszym rysopisem w historii.



,,The Sinner'' 2 sierpnia (USA)
Serial na podstawie książki niemieckiej pisarki ma opowiadać o kobiecie, która dokonała krwawej zbrodni, a właściwie wydaje się, że jej dokonała - podejrzana się przyznaje, natomiast wszystkie szlaki wskazują na nią. Okazuje się jednak, iż nie jest to tak oczywista sprawa. Jednym słowem świetny materiał dla fanów zagadek kryminalnych. 




,,The Guest Book'' 3 sierpnia (TBS)
W niewielkim miasteczku i równie niewielkim domku nowi goście wraz ze swoimi bagażami przywożą ze sobą najdziwniejsze szaleństwa.


,,Comrade Detective'' 4 sierpnia (Amazon)
Rumuńscy detektywni lat 80, ciekawie prawda? Akcja rozgrywa się w Bukareszcie i... Właściwie nie ma nic więcej do dodania.




,,Icarus'' 4 sierpnia (Netflix)
Amerykański motocyklista i rosyjski ekspert wywołują skandal w świecie sportu. Dochodzenie w sprawie dopingu staje się międzynarodową zabawą w kotka i myszkę.




,,Mr.Mercedes'' 9 sierpnia (DirecTV/AT&T)

Serial oparty jest na powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem. Natomiast fabuła skupia się na mordercy, który dręczy emerytowanego detektywa policyjnego serią listów i maili, zmuszając mężczyznę do rozpoczęcia prywatnej krucjaty. Były policjant chce, by morderca został schwytany, zanim popełni kolejne przestępstwo.



,,Swedish Dicks'' 9 sierpnia (POP)

Jedyny opis tego serialu jaki znalazłam to dość lakoniczne ,,Dwaj Szwedzi zakładają amatorską agencję detektywistyczną w Los Angeles''. 




,,Atypical''/,,Atypowy'' 11 sierpnia (Netflix)
Głównym bohaterem jest osiemnastoletni Sam zmagający się z chorobą z spektrum autyzmu, która jednak nie spełnia wszystkich wymogów, aby być zaliczana do autyzmu dziecięcego. Chłopak chciałby umawiać się na randki i żyć tak jak jego rówieśnicy. Utrudnia mu to mama, która nie może pogodzić się z tym, że jej syn staje się coraz bardziej niezależny.



,,Get Shorty'' 13 sierpnia (Epix)

,,Get Shorty'' inaczej ,,Dorwać małego'' to serialowa wersja popularnego filmu, który według zapewnień filmwebu opowiada o lichwiarzu stawiającym pierwsze kroki w przemyśle filmowym. 



,,Marvel’s the Defenders'' 18 sierpnia (Netflix)

Jeden wielki crossorver - tym własnie jest ta produkcja. Serial łączący w sobie Daredevila, Jessicę Jones, Iron Fista, oraz Luke'a Cage'a. 


,,Disjointed'' 25 sierpnia (Netflix)
Serial skupia się na Ruth, która całe życie walczyła o legalizację marihuany. Kiedy w końcu się udało, teraz żyje marzeniem i prowadzi sklep z marihuaną. Ma tam trzech stałych klientów na czele z synem i dziwacznym ochroniarzem


,,The Tick'' 25 sierpnia (Amazon)

Choć odcinek pilotażowy wyszedł ponad rok temu to dopiero na dniach ma się pojawić drugi odcinek. Serial bazuje na wydarzeniach z znanej kreskówki. Głównych bohaterów mamy dwóch - jeden to Kleszcz, drugi to niejaki Arthur, chłopak z problemami i traumą z przeszłości, który dość przypadkowo staje się pomocnikiem superbohatera w jego walce z przestępczością. 


Gdybym miała podsumować te zapowiedzi to powiedziałabym, że w 50% są to odgrzewane kotlety, w 45% opisy tak krótkie, że równie dobrze mogłoby ich nie być, no i pozostaje jeszcze 5%, które stoi pod sztandarem Netflixa - mam na myśli oczywiście ,,Atypical''. Jednym słowem nie dzieje się w tym miesiącu nic interesującego. 
11

czwartek, 27 lipca 2017

Bo wszyscy jesteśmy rasistami, czyli zdań kilka o ,,Simonie oraz innych homo sapiens''.

Zwizualizuj sobie idealną parę - pewnie to dwójka białych osobników, prawda? A teraz wyobraź sobie idealnego partnera - także biały? Zapewne równie domyślnie zakładasz, że wszyscy wokół ciebie są heteroseksualni. Nie żebym generalizowała, choć właściwie chyba to robię. W każdym razie zmierzam do tego, że każdy z nas może jest w pewnym sensie rasistą - przyzwyczajeni do pewnych schematów zaczynamy traktować inny kolor skóry za coś dziwnego, coś co należy ujawnić (dokonać tzw. coming outu, wyjść z szafy). Czasami nawet ludzi koloru ciemnego uważamy za niebezpiecznych, albo mamy z góry wypracowaną opinię na ich temat. Podobno dyskomfort przed nieznanym to odruch ewolucyjny, w końcu jako kraj leżący w środkowo-wschodniej części Europy nie mamy kontaktu z ludźmi innej rasy, więc kiedy o danej społeczności nic nie wiemy, to nie możemy być pewni, czy nam ''nie zaszkodzi'', a w obliczu niewiedzy fantazje i plotki przyjmuje się za pewnik; w czasach Ku-Klux-Klanu czarny kolor skóry uzasadniano pochodzeniem diabelskim i choć jest to przykład niezwykle dosadny także dzisiaj braki wiedzy prowadzą do konfliktów na tle etnicznym. Czyż Polacy w Niemczech nie są uważani za złodziei? Nikt nie kontempluje nad tym, że ci rabusie to niższe sfery, czyli tzw. społeczny margines. Zamiast tego łatwiej osądzić cały naród o złodziejstwo. Brak edukacji stawia podobnie sprawy choćby z albinosami w Afryce. Przesądy rozpowszechniane przez szamanów pozwalają wierzyć, że ciała osób dotkniętych albinizmem posiadają magiczną moc i właśnie o podobnych uproszczeniach, szablonowych wzorach, które przypisuje się pewnym grupom oraz wychodzeniu z szafy (oczywiście nie tej drewnianej) piszę Becky Albertalli w swoim debiucie ,,Simon oraz inni homo sapiens'', a robi to z taką klasą i urokiem, że aż miło się o tym piszę.

Spokojnie mogę stwierdzić, że tolerancja stanowi żywy problem społeczny - akceptacja homoseksualizmu, akceptacja muzułmanów, ludzi czarnych, białych, żółtych. Kiedy w filmie nie ma Afroamerykanina pojawiają się głosy, że to dyskryminacja rasowa, kiedy ten Afroamerykanin się pojawia to jest jeszcze więcej dezaprobaty, bo czarnoskóry w obsadzie musi od razu oznaczać, że to film poprawny politycznie. Dzielimy się więc na różne grupki i przydzielamy do kategorii, a szczególnie ochoczo robimy to, kiedy jesteśmy w tej ,,grupie domyślnej'' - w końcu o białych nie ma żadnych obraźliwych żarcików, a jeśli już są to na pewno nie w takiej ilości. Główny bohater ,,Simon oraz inni homo sapiens'' to właśnie książkowy, biały nastolatek - ma dwie siostry, bałagan w pokoju i rodziców (dzieci zazwyczaj mają rodziców). Piszę jednak ,,książkowy nastolatek'', bo zwykle właśnie ci książkowi nastolatkowie mają rodziców z dziwnymi nawykami, którzy za wszelką cenę próbują być uważani za hipsterów i ogólnie cool ludzi. Zawsze wypada im nieco żałośnie, ale wszyscy trzymają się chyba powiedzenia ,,ćwiczenia czynią mistrza'' lub coś podobnego. W każdym razie Simon od kilku miesięcy wymienia się wiadomościami z niezwykle interesującym chłopakiem. Co ciekawsze Blue chodzi do tej samej szkoły, choć oboje zawarli niepisaną umowę, że nie będą pisać nic, co naprowadziłoby ich na swoją prawdziwą tożsamość. Sielankowy świat fejkowych kont zaczyna zamieniać się w koszmar, kiedy Martin, klasowy błazen, robi screeny korespondencji Simona i szantażuje go, wyjawieniem jego największego sekretu. Pojawia się oczywiście strach oraz zdenerwowanie. Później do chłopaka zaczyna docierać, że może stracić Blue, a na to nie chcę się zgodzić nawet, jeśli jego przyjaciel to tylko kilka słów na ekranie, które mogą się nigdy nie zmaterializować.  Podejmuje więc grę Martina, tym samym godząc się na bycie ofiarą szantażu.

Książka jednak nie skupia się na problemie, jakim jest bycie terroryzowanym przez rówieśnika - ten wątek siłą rzeczy stanowi pewien człon historii, ale nie zmusza do większej refleksji, ani nie prowadzi do morału, który wskazałby jak należy się zachować, kiedy ktoś nas zastrasza i dręczy. Zamiast tego fabuła krąży wokół Simona i Blue - ich orientacji oraz tego jak do tej orientacji powinni tudzież chcą się przyznać:
Bo to cholernie wielka rzecz. To ja powinienem podjąć decyzję, kiedy, gdzie i komu powiem oraz w jaki sposób to zrobię.
Jednocześnie Simon poddaje polemice samo istnieje coming outu. Dlaczego orientacja hetero jest tą domyślną? Dlaczego tylko on i Blue muszą wyskakiwać z szafy, chociaż nie do końca wiedzą jak to zrobić? Dlaczego każdy nie robi czegoś podobnego?


Autorka poruszyła jeszcze dwa inne utrapienia w temacie homoseksualizmu - brak samoakceptacji oraz reakcję społeczności. Przy tej pierwszej zgryzocie nie potrzeba było wielu zdań, ponieważ ,,teraźniejszy Simon'' wie kim jest i wie, że dziewczyny go nie pociągają, aczkolwiek przyznaje w wiadomościach do przyjaciela, że kiedyś faktycznie chodził z płcią przeciwną, bo nie mógł uwierzyć w to, kim jest. Zawsze sobie cenię poruszanie takich zagadnień. To pokazuje jak czasami ciężko przyznać przed samym sobą, kim się naprawdę jest. Przy drugim strapieniu sprawa jest już oczywiście bardziej złożona, bo dzieli się na reakcję rodziców, znajomych, nauczycieli oraz całkiem przypadkowych dupków. I nie, Ameryka to nie magiczne miejsce, gdzie nie ma homofobów i wszyscy wszystkich akceptują, a Becky Albertalli tylko to udowadnia.
Martin gra Fagina. Ja zostałem wpisany jako ,,chłopak Fagina''. Podejrzewam, iż jakiś geniusz uznał, że będzie niezwykle zabawnie wykreślić ,,i'' oraz ,,n'' i zostawić ,,chłopaka Faga''. Czyli pedała.
Poza tym warto opisać jak wygląda tu wątek miłosny... Jest uroczy. Naprawdę. Blue i Simon tworzą dziwną relację, ale to sprawia, że są właśnie uroczy i to nie w ten lukrowy, cukierkowy sposób. Co istotne, niby wątek uczuciowy stanowi podstawę książki i jednocześnie jej centralny punkt, aczkolwiek nie ma się wrażenia, że to wszystko jest nachalne. Uważam, że to zasługa głównie wątków pobocznych, które może nie są zbyt skomplikowane, lecz skutecznie sprawiają, że książka opowiada historię, którą ma opowiedzieć, jednocześnie nie dając wrażenia, że świat Simona to jakaś dziwna planeta, wyciągnięta z rzeczywistości. Oczywiście na te wrażenie składają się również autentyczne postacie, w których można się zakochać, a nawet identyfikować z nimi, bo brak tam egzaltowanych dialogów. Wszystko jest autentyczne i niemal wyjęte z głowy nastolatka. Nie wspomniałam jeszcze o najważniejszej zalecie - ciekawości. Simon nie wie, kim jest Blue, a Blue nie wie, kim jest Simon, dlatego też można poczuć się jak Sherlock odgadując, z kim tak naprawdę piszę główny bohater. Ja zmieniałam swoje odpowiedzi, co kilka stron, więc ostatecznie miałam jakiś czterech kandydatów na miejsce anonimowego Blue'a.

Już (prawie) na sam koniec muszę dodać, że to książka nader aktualna nie tylko przez temat, ale i realia -wszyscy mają Facebooka, Tumblra czy Instagrama, pies rodziny nazywa się Bieber, a Simon ma małą obsesję związaną z Potterem. Chłopak przyznaje, że przez dziwne sny z Danielem Radcliffem w roli głównej zrozumiał, że nie kręcą go dziewczyny. Swoją drogą właśnie wszyscy fani Radcliffera oraz Harrego Pottera kilkakrotnie się uśmiechną podczas czytania, ponieważ ,,Simon oraz inni homo sapiens'' ma mnóstwo nawiązań do tej serii książek, jednakże ci, którzy nie czytali i nie oglądali (tak, są i tacy ludzie) dalej będą mogli odnaleźć się w fabule i nie będą mieli poczucia, że coś im umyka - sprawdzona informacja.

Kończąc ten długi wywód, mogę przyznać, że nie znalazłam w tej książce   żadnych minusów - ani podczas czytania, ani podczas pisania recenzji. Jedyne co może przeszkadzać w tej książce to urokliwość, ale jak wspominałam nie jest ona cukierkowa, więc będzie nieznośna tylko dla osób, które wolą krew i mięso, ale kto z takich osób zdecyduje się na młodzieżówkę? Zapewne nikt. Dlatego uważam, że to pozycja świetna - jest dobrze napisana, opowiada o ważnym temacie i w sumie jest utrzymana w duchu pokrzepienia, a to ważne. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo morał przy takiej książce może być dla młodego homoseksualisty istotny, prawda? W każdym razie niezależnie od upodobań seksualnych polecam tę pozycję wszystkim, którzy lubią takie lekkie, młodzieżowe klimaty, gdzie panuje równie lekki język. 


21

poniedziałek, 24 lipca 2017

Arthur Conan Doyle - człowiek, który stworzył Sherlocka i jednocześnie go nienawidził.

25 lipca 2010r. Data niby zwykła, ale właśnie od tego momentu wszyscy wpadli w ten wielki Sherlockowy szał, który wiązał się z kośćmi policzkowymi Cumberbatcha i Freemanem o wzroście Hobbita. Czas jednak wrócić do klasyki i samego autora książek - Conan Doyle'a. W końcu to jemu należą się laury. Spokojnie, nie będę nikogo zasypywała datami narodzin jego dzieci czy ilością żon. 

Zamiast tego odpowiem na kilka ważnych pytań; skąd wziął się Sherlock Holmes i jego czapka, fajka oraz charakterystyczne nakrycie? Dlaczego Arthur Conan Doyle nienawidził Sherlocka? Ile książek spoza kanonu Sherlocka napisał autor i przede wszystkim jak ludzie zareagowali na śmierć Sherlocka oraz jak bardzo wielbili tę postać jeszcze za czasów jej fikcyjnego życia?



1. Skąd pomysł na powieść kryminalną?
Dla Conan Doyle'a pisanie było moralnym oraz rozbudzającym wyobraźnie ćwiczeniem, a nie grą salonową. Holmes stanowił podobno połączenie kilku historycznych, żywych lub zmyślonych, osobowości. 

Conan Doyle zanotował niegdyś, że ,,Około roku 86 przeczytałem kilka opowiadań detektywistycznych, które mnie zainteresowały'', lecz jednocześnie irytował go sposób, w jaki wykrywano przestępce. ,,Wydawało mi się, że możliwe byłoby stworzenie systematycznej i naukowej metody myślenia i obserwacji, pozwalającej osiągnąć rezultaty, które na pierwszy rzut oka mogłyby wydawać się niemożliwe''.

Poza tym autor przyznawał w swoich dziennikach, że stworzył detektywa z jednego ważnego powodu:
Myślę, że ludzie w literaturze szukają potwierdzenia zwycięstwa dobra nad złem, bez względu na to kto, to zło unicestwia. Odpowiadając na to zapotrzebowanie, chciałem stworzyć typ detektywa naukowego, rozwiązującego tajemnice danej zbrodni na podstawie faktów, a nie dzięki głupocie zbrodniarza czy siłom nadprzyrodzonym.
2. Co stanowiło inspirację pisarza?
Jak wspomniałam wcześniej, Holmes miał stanowił połączenie osób z najróżniejszych płaszczyzn -postaci historycznych, znajomych, ale także tych całkowicie wyimaginowanych. Najczęściej jednak uważa się jakoby inspiracją dla stworzenia Sherlocka był dr Josep Bell, który zawsze zwracał uwagę na zachowanie swoich pacjentów, dzięki czemu potrafił wyciągać wnioski (dokładnie tak jak House, który notabene oparty jest właśnie na Sherlocku). Pod koniec drugiego roku studiów Bell upatrzył sobie Doyle'a na asystenta - taka relacja między wspaniałym człowiekiem rozumu, a nieco powściągliwym wspólnikiem znalazła później swoje literackie odniesienie w opowieściach o Sherlocku i doktorze Watsonie.  


Podstawowym wzorcem uważa się więc profesora Josepha Bella, któremu podobno samo porównanie się podobało i nawet zaoferował swoją pomoc w kilku śledztwach policyjnych, mówi się nawet, że uczestniczył w sprawie Kuby Rozpruwacza

Poza tym sądzi się, że sam Doyle jest przerośniętym Watsonem, dlatego wiele osób zastanawia się jak wiele autor umieścił siebie w detektywie. Ponad to nazwisko brytyjski detektyw zawdzięcza poecie-medykowi Olivierowi Wendellowi Holmesowi, a imię dawnemu przyjacielowi Doyle'a - Patrickowi Sherlockowi. Chociaż powstały także głosy, że Sherlock miał być najpierw Sherrinfordem, lecz od tego pomysłu odciągnęła pisarza żona. Wiadomo za to, że pierwowzorem profesora Moriarty'ego był Adam Worth, międzynarodowy kryminalista urodzony w Niemczech, który zarabiał na życie w Londynie jako ,,złodziej dżentelmen''. Natomiast Watson został zainspirowany osobą bliskiego sąsiada i kolegi Doyle'a z czasów studiów w Edynburgu.

Aktor wcielający się w Doyle'a w bardzo przyjemnym serialu ,,Houdini&Doyle''. 

3. Pierwsza książka
W marcu 1886r. Conan Doyle rozpoczął pracę nad ,,Studium w szkarłacie'', które początkowo zatytułował ,,Splątana przędza''. Natomiast już w listopadzie tego samego roku sprzedał prawa do tego dzieła na wieczyste użytkowanie za 25 funtów, co nie było obiecującą kwotą. Warto zaznaczyć, że autorowi nie łatwo było wydać ,,Studium w szkarłacie'', a kiedy już to zrobił to jego uwaga była skupiona gdzie indziej i nie prędko planował wracać do 221B, bo Sherlock nie przyniósł mu wówczas ani sławy, ani pieniędzy. 

4. Jak odnaleźć się w Londynie, kiedy się go nie zna?
Jak wiadomo Conan Doyle nie znał dobrze rozkładu Londynu, więc pisząc swoje opowiadania posługiwał się mapą. Pojawiły się także głosy jakoby Arthur nigdy nie był na Baker Street (sam kiedyś tak powiedział), lecz to nie prawda. Autor zapomniał, że odwiedził muzeum figur woskowych, które zrobiło na nim wielkie wrażenie, a które znajdowało się nad targiem na Baker Street


5. Nie taki Sherlock, jak go malują.
Co ciekawe w żadnym z sześćdziesięciu opublikowanych opowiadań nie ma ani jednej wzmianki o atrybutach Sherlocka - charakterystycznym myśliwskim kapeluszu, szkockiej pelerynie czy fajce z tykwy. Za pierwsza dwa akcesoria zależy najprawdopodobniej obwiniać Sidneya Pageta, ilustratora opowiadać o Holmesie publikowanych w ,,The Strand'', zaś amerykański aktor i zarazem pierwszy odtwórca tej postaci na scenie w 1899 roku, czyli William Gillette uznał cybuch z fajki tego typu za mniej obciążający dla jego mięśni szczęki niż w przypadku zwykłej fajki. Gillette i jego następcy upodobali sobie również zwrot ,,Elementarne, mój drogi Watosnie'', których Conan Doyle nigdy nie użył. 


6. Problemy w domu - choroby, uzależnienia i początki spirytualizmu.
Ojciec pisarza był alkoholikiem, co nieco ukształtowało młodego Doyle'a, który w wieku 19 lat napisał esej o alkoholizmie opierając go na własnych doświadczeniach. Poza tym przez ojca miał awersję do alkoholu, którego nie pił i prosił swoje dzieci, żeby również tego nie robiły. Ponad to bał się, że na starość stanie się taki jak jego ojciec. W późniejszych latach Doyle starał się jak mógł pomagać matce finansowo. Jego brat również zaczął pić na umór, a na dodatek popadał w choroby psychiczne. Mężczyzna założył nawet dziennik, a na pierwszej stronie napisał: 
Miej na względzie, że tę Książkę w pełni przypisuje się twórczości SZALEŃCA. W którym miejscu, jak sądzisz, sytuują się braki intelektualne?  Albo gorszące upodobania? Jeśli w całej Książce znajdziesz choć jeden taki dowód na któreś z powyższych, zaznacz go i zanotuj przeciwko mnie. 
Rysunki znajdujące się w książce przedstawiały fascynację wróżkami, a na którejś z stron mężczyzna narysował siebie pożeranego przez sfinksa, po czym podpisał: ,,Kiedy rysowałem Royal Institution w Edynburgu bardzo niepokoiły mnie sfinksy''. 

Arthur Conan Doyle próbował wyciągnąć go z nałogu, przez co zlecił mu nawet ilustrację do pierwszego wydania ,,Studium w szkarłacie'', gdyż większość osób z rodziny Doyle'a była uzdolniona plastycznie.

Na domiar złego także ojciec zaczął popadać w choroby psychiczne podsycane alkoholizmem, po czym zmarł. Następnie choroba dopadła również żonę Doyle'a, którą w niedługim czasie odeszła na skutek gruźlicy. Natomiast matka, którą kochał nad życie znalazła sobie innego mężczyznę, który urodził się w odstępie 6 lat od Arthura. Wiadomo, że doktorzy raz pokłócili się o to, kto zapewni Mary (mamie Doyle'a) lepsze warunki. Ta kumulacja traumatycznych zdarzeń przyczyniła się do tego, że Arthur zaczął się interesować spirytualizmem, czyli ruchem religijnym głoszącym, że możliwy jest kontakt z duchami zmarłych za pośrednictwem medium. Wówczas również zaczął się pierwszy wewnętrzny konflikt między jego własnymi przekonaniami, a tymi głoszonymi przez wykreowanego detektywa


Żona Doyle'a z tego samego przyjemnego serialiku co wcześniej.

Mimo wszystko Conan Doyle zawsze odróżniał swoje parapsychiczne zainteresowania i poglądy od poglądów Sherlocka, jak sam mawiał ,,Owo działanie obiema nogami stoi mocno na ziemi i tam musi pozostać''. Sam Holmes w historii ,,Wampira z Sussex'' powiedział ,,Świat jest dla nas wystarczająco wielki. Nie potrzeba żadnych duchów''.

7. Zmęczenie tematem i nienawiść do Sherlocka.
Jak powszechnie wiadomo Arthur Conan Doyle to jedyna osoba, która nienawidzi tak bardzo Sherlocka. Doyle uważał, że ma światu więcej do zaoferowania niż postać detektywa, więc w jego wypowiedziach często brzmiał pewien żal oraz zmęczenie.
 Staje się dla mnie takim brzemieniem, że moje życie zaczyna być trudne do zniesienia. 
Autor przyznawał, że zawsze miał wrażenie, że wykreowany przez niego detektyw odciąga go od ważniejszych spraw i co najmniej raz przyznał, że męczy go jego nazwisko, po czym dodał, że odczuwa ogromny przesyt tą postacią:
czuję się w stosunku do niego to, co do pasztetu z gęsich wątróbek, którego kiedyś zjadłem tak dużo, że do dziś na dźwięk samej tej nazwy czuję się chory.
Ba! Według jednej anegdot podczas, gdy Doyle otrzymywał tytuł szlachecki z rąk króla Edwarda VII ten zapytał go, kiedy pojawi się kolejne opowiadanie, choć jego wyróżnienie nie miało nic wspólnego z wkładem w literaturę tylko z udziałem w II wojnie burskiej. Pisarz pod natłokiem presji, ciągłych pytań, ale także - jak wszyscy zgadują - przez zainteresowanie spirytualizmem, któremu Sherlock całkowicie zaprzeczał autor zdecydował się definitywnie uśmiercić postać. 
Zrobię to, nawet jeśli pogrzebię tym samym swoje konto bankowe. Jeżeli ja nie zabiję Holmesa, ten z pewnością zabije mnie.
Grzebiąc w internecie doszukałam się również tezy, jakoby niechęć Doyle'a do postaci była spowodowana tym, iż pisarz zdawał sobie sprawę, że nie do końca zasługuje na aprobatę za te dzieło. Według owej tezy Arthur nazwał ,,sztuką dedukcji" to, co pół wieku wcześniej Edgar Allan opisał jako ,,myślenie analityczne". Pisarz ten miał w dorobku trzy opowiadania o przygodach Augusta C. Dupina; młodzieniec ten z zamiłowania rozwiązuje zagadki, wobec których policja pozostaje całkowicie bezradna, a w wolnych chwilach popisuje się przed przyjacielem swoimi zdolnościami, podążając, dzięki logicznej analizie zachowania towarzysza, za tropem jego niewypowiedzianych myśli. Ów anonimowy przyjaciel jest zarazem narratorem wszystkich opowieści, i oczywiście bohater musi za każdym razem tłumaczyć mu jaką drogą doszedł do wyjaśnienia tajemnicy.

Augusta i Sherlocka łączy nie tylko gatunek kryminalny; obydwoje zostali obdarzeni dziwactwami, obydwoje mają pośrednika, dzięki któremu czytelnik dowiaduje się jak geniusz doszedł do rozwiązania zagadki, a gdy nie mają nic do roboty wylegują się w łózkach i narzekają na nudę. Nie można nawet zaprzeczyć, że Conan Doyle nie wiedział o pisarzu, gdyż już na pierwszych stronach ,,Studium w szkarłacie'' wspomina o owym autorze.
Przywodzi mi pan na myśl Dupina z opowiadania Edgara Allana Poe. Nawet nie przypuszczałem, że takie postacie mogą istnieć w życiu. 
Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę. 
- Sądzi pan, zapewne, że pochlebia mi porównanie z Dupinem? Ja jednak myślę, że był on dość miernym typem. Ten jego trick, gdy po kwadransie milczenia wdziera się trafną uwagą w myśli przyjaciela, jest bardzo efektowny, ale powierzchowny (...) 
- Czytał pan powieść Gaboriau? - zapytałem. - Czy Lecoq odpowiada pańskiemu pojęciu o detektywie? 
Sherlock Holmes uśmiechnął się ironicznie. - Lecoq był nędznym partaczem. Niedobrze mi się robi, kiedy czytam tę książkę".
8. Śmierć Holmesa.
W grudniu 1893 roku w ,,Ostatecznej zagadce'' Doyle uśmiercił Holmesa. Według źródeł ludzie zaczęli wtedy chodzić w czarnych przepaskach na rękach, za to sam Doyle napisał jedynie w dzienniku ,,zabiłem Holmesa''.  Do żałobnych akcentów doszły również pogróżki:
Panie nic nas nie obchodzą pańskie łajdackie sztuczki. Holmes żyje bo nikt przy zdrowych zmysłach nie da wiary, że ktoś taki jak on dał się wykiwać pierwszemu lepszemu przestępcy. Nic nas nie obchodzi jak Pan to załatwi, ale radzimy, żeby najdalej w ciągu roku znalazł pan żywego Sherlocka Holmesa.
Ty dzika bestio, jesteś mordercą, dzikim zwierzęciem bez sumienia. Mam nadzieję, że Bóg cię skarze i nie pozwoli, aby tak potworna zbrodnia uszła ci bez kary. Swym czynem straciłeś Pan przyjaciół w Anglii i nie tylko.
Później amerykański ,,Collier Weekly'' zaoferował mu astronomiczną kwotę, bo aż 25 tysięcy dolarów (czyli ok. 6 tysięcy funtów, a tyle Conan Doyle mógł zarobić w trzy lata) za wskrzeszenie Holmesa w serii sześciu opowiadań. Doyle napisał wówczas ,,W porządku, A. C. D.'' i w  1902 roku wydał ,,Psa Baskerville’ów''.

9. Kult wokół postaci.

Zmierzając już do końca warto dodać, że fani Sherlocka gdzieś zatarli tę granice między fikcją literacką a rzeczywistością. Jak wiadomo oprócz całkiem bezbronnego przywitania Doyle'a w Nowym Jorku przez czytelników ubranych w atrybuty Sherlocka zdarzały się też sytuację, gdy pisano do samego twórcy ,,per Sherlock Holmes'' i proszono o rozwiązanie zagadek, co ważnie na przestrzeni lat Doyle faktycznie wziął udział w kilku głośnych sprawach, wykazując przynajmniej niektóre ze śledczych zdolności wykreowanej przez siebie postaci. 



Choć Doyle napisał ok. 25 książek spoza kanonu Sherlocka żadna z nich nie odniosła takiego sukcesu jak opowiadania kryminalne. Sam twórca był z tego powodu sfrustrowany, że krytycy gorzej potraktowali choćby taką ,,Białą kompanię'' ,,za bardziej niż zwykłą książkę przygodową''. Ponad to Doyle powiedział:
Jeśli za sto lat będę znany jako człowiek, który stworzył Sherlocka Holmesa, uznam swoje życie jako porażkę. 
Conan Doyle ostatnie opowiadanie o Holmesie napisał w 1926 roku, po czym zmarł cztery lata później w wieku 71 lat, jednak do końca życia przeklinał dzień, w którym napisał pierwsze zdanie ,,Studium w szkarłacie''.
Gdybym nigdy nie tknął Holmesa, który przysłaniał moje ambitniejsze dzieła, zajmowałbym należne mi miejsce w literaturze.
19

środa, 19 lipca 2017

52 powody, dla których warto oglądać seriale

Podobny post widziałam u Jadwigi tyle, że główną rolę odgrywały książki. Rzuciłam więc entuzjastycznie w komentarzu coś na temat tego, iż z przyjemnością wykonałabym post takiej samej konwencji, ale właśnie o serialach. Możecie nawet nie zdawać sobie sprawy, jak wielu mamy serialowych ignorantów. Pukają się oni w głowy, słysząc twierdzenie ,,dobry serial może równać się filmowi''. Całą moją inspiracją jest więc autorka bloga ,,Zajęcza nora'', gdzie w wolnej chwili was zapraszam, ale najpierw poznajcie argumenty, które udowodnią, że warto oglądać seriale.

1. Niektóre treści lepiej przyswaja się na ekranie.
2. Możesz popatrzeć na ładnych aktorów. 
3. I ogólnie ładne rzeczy. 

Taki Lucyfer w idealnie skrojonym garniaczku zawsze cieszy oko, a sukienki z ,,Reign''  chyba każdemu się marzą.

4. Czasami trzeba zabić nudę.
5. Możesz podchwycić fajną nutkę.

Dla mnie niegdyś nic nie znaczący zespół Kansas teraz kojarzy się z cudownym utworem - ,,Carry on my wayward son''. 

6.  Dzięki serialom w przyjemnej formie możliwa jest jednocześnie nauka. 
7. Rozwiniesz swoją wiedze pop-kulturalną. Wiele tworów to pełen miks nawiązań do starych i kultowych dzieł. 
8. Serial obrazowo przedstawieni pewne zagadnienia psychologiczne. 

Nie każdy serial to pamiętnik psychiatry, ale są też takie, które świetnie otwierają głowę na te problemy. Mistrz w tej dziedzinie to ,,Mr. Robot''. Kilka początkowych odcinków może i było nudnych, lecz potem oglądasz z otwartymi ustami łaknąc wiedzieć co będzie później.

9. Nauczysz się obcego języka.

Nie staniecie się od razu poliglotami, ale na pewno oswoicie się z brzmieniem języka i załapiecie kilka najczęściej powtarzanych zwrotów. Kij z tym, że takie słowa mogą wcale ci się nie przydać. Ja sama przez ,,Supernatural'' zapamiętałam jak jest poświęcenie, zmartwychwstanie, a z ,,Lucifera'' karanie.  Wątpię, abym kiedykolwiek polemizowała w tematach, gdzie te tłumaczenia się przydadzą, ale przynajmniej coś umiem, prawda?

10. Zapomnisz o własnych zmartwieniach.
11. Przyzwyczaisz do odmienności. 

Po jednym serialu prawdopodobnie nie zaczniesz biegać z tęcza na koszulce, ani całować stóp czarnoskórym, jednak przełamywanie schematów choćby związkami homoseksualnymi przyzwyczaja do pewnej odmienności.

12. Poznasz ciekawie historie. Nie wszystko da się dobrze opisać, niektóre rzeczy trzeba po prostu zobaczyć.
13. Posmakujesz wielowątkowości fabuły. Struktura serialu nie tylko pozwala na dużą ilość bohaterów, ale także sporą ilość wątków, które twórca stopniowo buduje. 
14. Sposób narracji może ci nieźle namieszać. Zabiegiem narracyjnym, który najbardziej robi z mózgu sieczkę to oczywiście narracja prowadzona przez głównego bohatera. Hardkorowo robi się, gdy główna postać całkiem przypadkiem coś łyka lub wdycha. Tak mamy z Sherlockiem i Elliotem. Obydwoje będąc, kolokwialnie mówiąc, na haju mają najróżniejsze halucynację, a widząc je na ekranie nie zawsze jesteś pewien czy to autentyczne zdarzenie, czy wspomniane właśnie halucynacje. W końcu bohater zawsze uparcie będzie twierdził, że jego opium, trawka lub morfina nie działa na niego w taki sposób. 
15. Serial zabije monotonnie przy obieraniu marchewek albo przygotowaniu obiadu. 
16. Możesz porównać książki z serialami, kiedy te są kręcone właśnie na podstawie form papierowych. 
17. Poznajesz ludzi, którzy mają zajawkę na te same rzeczy. 
18. Możesz się odprężyć. 
19. Nie męczysz tak oczu jak przy czytaniu. 
20. Seriale są tańsze niż książki. 
21. Możesz się pośmiać z tego, jak polski jest kaleczony przez ludzi zza granicy. Wszyscy wiemy, że polski język to trudny język, ale najlepiej wiedzą o tym aktorzy, którzy mają mówić po polsku, a polakami wcale nie są. Czasami wychodzi im to całkiem zabawnie.
22. Jeśli już się śmiejesz z akcentu to możesz szukać nawiązań do Polski. 



23. Odkryjesz nowe nieznane dotąd uczucia. 


Śmiejcie się, ale już dawno nie czułam tak sprzecznych uczuć jak te, kiedy przyszło mi współczuć Hitlerowi w serialu ,,Preacher''. Wiecie z  jednej strony był to bohater, który w serialu  dał się poznać jako ten dobry, lecz z drugiej strony to nadal Hitler - osoba, której się raczej nie współczuje. 

24. Serial pomoże ci przetrwać dentystę - patent wypróbowany. 

Po prostu tłumacz sobie, że jeśli Sam Winchester potrafił wytrzymać z diabłem w klatce to ściąganie kamienia z zębów nie może być od tego gorsze. 

25. Dowiesz się, że żyletki i gangi w Wielkiej Brytanii to niemal synonimy. 


26. Przekonasz się, że więcej nie znaczy lepiej.

W końcu ile było seriali, które po kilku sezonach traciły sens.

27. Szybko przestaniesz podjadać między posiłkami, bo przy niektórych serialach po prostu lepiej nie jeść.
28. Będziesz mieć lepszą motywację do ćwiczeń fizycznych.


Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie apokalipsa zombie.

29. Nagle sformułowanie ,,wystające kości policzkowe'' nabierze całkiem innego wymiaru. 


Nie, wcale nie chodzi o Cumberbatcha.

30. Podobno Tom Hiddleston to najurodziwszy aktor we wszechświecie, a jak wiadomo nawet Tom nie gardzi serialami.


Jakby ktoś nie znał Toma to już zna.

31.  Będziesz miał pretekst, aby rzucić wszystko i wyjechać na dwa tygodnie w Bieszczady.

Trudno jest w inny sposób przetrwać premierę ,,Gry o tron" i nie zaspoilerować sobie wcześniejszych sezonów, jeśli akurat jesteś do tyłu.

32. Zobaczysz co oznacza ,,naprawdę złe efekty specjalne''.

Co się zobaczyło to się nie odzobaczy. Niestety. 

33. Znajdziesz dwóch nowych przyjaciół - Netflixa i Showmaxa. 
34. Szekspir szybko okaże się całkiem ciekawą postacią.


35. Zawsze można się pośmiać...
36. ...jeżeli nie z komedii to przynajmniej z polskich seriali.

,,Korona królów'', jak twierdzi stacja TVP ma być wspaniałą produkcją podobną do ,,Wspaniałego stulecia''.  

37.  Od razu łatwiej będzie ci zrozumieć takie protesty, jak ten z 6 lipca, kiedy ,,Podręczne'' witały Trumpa w Warszawie. 



38. Oczywiście wesprzesz czytanie, w końcu ile seriali powstaje na podstawie książek.

A już niedługo (no dobra, znając BBC za +/- dwa/trzy lata) czeka nas serialowa adaptacja ,,Draculi". Zacieram już łapy.


39. Będziesz współczuć Chinom. Chiny mają okropna cenzurę na wszystko, nawet na seriale.
40. W pewnym momencie zdanie ,,nie mam czasu na seriale'' nie będzie istniało w twoim słowniku.
41. Bardzo ważnym aspektem w twoim życiu będzie YouTube - na YouTube dają szczęście w postaci nagrań z Comic-Conów.
42. Będziesz mógł ze wszystkimi przeżywać, że 13 doktor okazał się być kobietą.
43. Odkryjesz, że nie tylko skandynawskie książki mają niezwykły klimat, ale i seriale. 
44. Okaże się, że Wielka Brytania w XVIII i XIX wieku była bardzo ładnym miejscem...
45. ...choć równie strasznym. 

Kuba Rozpruwacz i te sprawy...

46. Poćwiczysz cierpliwość. 

Każdy ją ćwiczy czekając na nowy sezon ,,Sherlocka''. 

47. Przekonasz się, że dewiza ,,jeden za wszystkich, wszyscy za jednego'' jest cholernie ważna. 

Nic tak nie psuje serialu jak jedno drewno w obsadzie, które jest tam z niewyjaśnionych przyczyn.

48. Zawsze będziesz miał odpowiednie zdjęcie na tapetę.
49. Poczujesz na własnej skórze, co oznacza ,,uniwersum'' w świecie seriali. 

Wszyscy kochamy ten napis na końcu ,,Jeśli chcesz wiedzieć, co dzieje się dalej obejrzyj odcinek 18 serialu XX''. 

50. Prawdopodobnie będziesz dysponować tak wielką ilością gifów, że zamiast pisać będziesz mógł je wysyłać w ramach odpowiedzi.
51. Formułka ,,jeszcze tylko jeden rozdział'' nie będzie cię już dotyczyła...
52. ...zamienisz ją na ,,jeszcze jeden odcinek''.


38

piątek, 14 lipca 2017

,,Confess'' Colleen Hoover

Z tym wpisem mam jeden zasadniczy problem... Zabrałam się za niego od dupy strony, próbując najpierw napisać recenzję na telefonie, co było największym błędem w historii recenzowania na tym blogu, a później jeszcze ratować jakoś te wypociny, co także ani trochę się nie udało. Teraz witam was w tekście o ,,Confess'' pisanym po raz trzeci.

Na początku muszę przede wszystkim przyznać, że jestem wielką fanką Colleen, bo mając te dwanaście-trzynaście lat uwielbiałam czytać jej romanse, gdzie chłopcy zawsze byli kreowani na tych czułych, opiekuńczych, a przez wiele tajemnic również fascynujących. Teoretycznie powinnam przyjąć tę autorkę z otwartymi ramionami oraz bukietem białych róż, gdyż czerwone stały się już trochę przereklamowane, jednak w rzeczywistości obawiałam się ,,Confess'', bo po pierwsze ostatnie książki Hoover - ,,Never never'', ,,Ugly love'' - były najdelikatniej mówiąc przeciętne, a wszystkie inne romanse, często popadały w sidła własnego gatunku stając się nudnymi czytadełkami, przez co rzadko kiedy czytałam jakiś romans, który podobałby mi się w stu procentach, tak jak kiedyś choćby ,,Maybe Someday'' tej autorki. Trudno jednoznacznie określić czy było to dobre spotkanie.


,,Confess'' po angielsku znaczy tyle co spowiadać się bądź też wyznawać i tytuł ten idealnie pasuje do fabuły. Auburn w prologu jest piętnastoletnia nastolatką, która żegna się z umierającym chłopakiem. Natomiast w pierwszym rozdziale widzimy tę samą bohaterkę tyle, że starszą i zmagającą się z całkiem innymi problemami - brakiem pieniędzy. Dziewczyna znajduje dziwne ogłoszenie, a już kilka minut później poznaje Owena - przystojnego, kreatywnego malarza, który zapłaci jej wysoką stawkę, jeśli ta zgodzi się pracować dla niego podczas wystawy, którą organizuje. I własnie na Owenie zaczęłabym moje pierwsze ochy, chociaż nie będzie ich zbyt wiele. Chłopak oczywiście ma piękne oczy, bo nie obyło się bez tego typowego elementu, ale bardziej od jego wyidealizowanego wyglądu oraz tajemnic, które najwyraźniej w jakiś sposób pociągają Hoover, Owen zainteresował mnie swoją sztuką, na której notabene ani trochę się nie znam. Obrazy po prostu mi się podobały - tyle. Mogę za to porozwodzić się nieco o oryginalnym pomyśle, gdyż Owen maluje obrazy zainspirowane anonimowymi wyznaniami, które ludzie mogą wrzucać do skrzynki zamontowanej przy jego pracowni i jednocześnie mieszkaniu. Podobało mi się to jak diabli.  

Wracając jednak do wątku miłosnego między Auburn i Owenem, bo to powinno stanowić centralną część książki nie jest to coś, co łatwo mi ocenić. Z jednej strony mam ochotę trochę ponarzekać na idealnych bohaterów, w których  ma nic, czego już by nie było, gdzieś wcześniej, nienaturalne dialogi, gdzie każda wypowiedź kończy się imieniem rozmówcy (,,To ma sens, Auburn'', ,,Nie jest dobrze, Owenie'', ,,To dobrze, Owenie'', ,,To dużo za dużo, Owenie''). Z drugiej strony medalu nie były to postacie papierowe czy takie, przy których nie można wytrzymać, bo są tak irytujące. Mogłabym nawet powiedzieć, że jako para wzbudzili moją sympatię, do tego stopnia, że kibicowałam im, by ich plan nie spalił się na panewce, a przy moich wymaganiach to już całkiem sporo. Poza tym zdaje sobie sprawę, że ten romans wypada bardzo dobrze w świetle wszystkich innych książek tego pokroju, choć jedno trudno wybaczyć Colleen - potraktowanie  tak płytko bohaterów drugoplanowych.

Autorka zrobiła z nich karykaturalnie stworki; większość z bohaterów można właściwie określić jedną cechą i to by wystarczyło, aby oddać ich charakter, dlatego też postacie ,,Confess'' nie wydają się osobami, a przedmiotami, które pełnią określone funkcję. Najbardziej to widać przy sztampowym wątku zazdrośnika. Zazdrośnik to taki facet, który może być byłym chłopakiem, bratem byłego chłopaka albo randomowym kolesiem, podkochującym się w głównej bohaterce tylko po to, aby nieco namieszać w jej życiu. Jakby było mało w ,,Confess'' można wywnioskować, kto będzie grał tę rolę od razu, gdy tyko pojawia się ta postać. Jeśli komuś jeszcze jest mało klasycznych zagrań, Colleen zrobiła z zazdrośnika gwałciciela, buca i człowieka lekko chorego na umyślę, co w młodzieżówkach wydaje się być wręcz ikoną zazdrosnych mężczyzn.   

Dlatego też uważam, że najnowsza książka Hoover stoi pomysłem i to nie tym pomysłem fabularnym na zdarzenia dotyczące pary głównych bohaterów, tylko wszystkim, co związane z sztuką Owena i punktem wyjścia dla całej historii. Cały segment z sztuką będę na pewno miło wspominać, tym bardziej, że z obrazami w książkach często jest ten problem, że nie są zbyt dobrze opisywane, więc jak po grudzie człowiek wizualizuje sobie dany obiekt; szczególnie bywa to uciążliwe, przy malowidłach nowoczesnych, gdzie sam artysta nie do końca potrafi powiedzieć, co przedstawia jego obraz. Colleen przełamała tę barierę używając prawdziwych dzieł angielskiego artysty - Danny'ego O'connor'a. Są to też jedne z nielicznych obrazów, po których obejrzeniu spokojnie mogę stwierdzić, że taki obraz powiesiłabym u siebie w domu i z tego powodu na długo zapamiętam ,,Confess''.


Wymieniłam tu kilka wad tej książki, lecz mimo to mogę wam ją polecić z jednego prostego powodu - podczas czytania nie zwraca się na nie uwagi. Jest to pozycja typowo lekka, odprężająca, którą czyta się natychmiastowo i zapewne równie szybko zapomina. Coś dobrego na kaca, ale na pewno nie pozycja, którą trzeba przeczytać.

17

wtorek, 11 lipca 2017

Wspomnienia bolą, ale co jeśli się ich nie ma? / ,,Jedyne wspomnienie Flory Banks'' E. Barr

Wyobraź sobie, że masz siedemnaście lat, ładny dom, najlepszą przyjaciółkę i całkiem normalną rodzinkę. A teraz dodaj do tego amnezję następczą, która pojawiła się na wskutek ciężkiej operacji wycięcia guza, gdy byłaś jeszcze dzieckiem. W efekcie czego, nie potrafisz zapamiętać nic, co działo się po zabiegu. Twoja pamięć działa max trzy godziny, później wszystko przepada w nicość, a ty dalej myślisz, że masz dziesięć lat i nie potrafisz zapamiętać najprostszych rzeczy, które wydarzyły się po operacji. To właśnie życie Flory. Tyle, że pewnego dnia coś się zmienia. Nastolatka całuje chłopaka i... Pamięta to! Dziewczyna jest w stanie wymówić jego imię, wie, o czym rozmawiali, co więcej potrafi nawet określić, że tego wieczoru był przypływ. Czy ten splot wydarzeń oznacza, że Drake jest jej wybawicielem? A może dzięki chłopakowi Flora, już nigdy nie będzie musiała robić notatek, gdzie popadnie, by wiedzieć, co dzieje się w jej życiu?

Szkoda tylko, że jej książę z bajki na następny dzień wyjeżdża na północ, do mroźnej Arktyki. Na przekór logice dziewczyna postanawia odnaleźć ukochanego z nadzieją, że znów zacznie pamiętać.


Przyznam się, że po przeczytaniu opisu oczekiwałam, czegoś wakacyjnego, a u mnie to synonim powieści lekkiej, wciągającej, ale nie schematycznej i wtórnej, bo wtedy zaczynam się mocno denerwować. Przy ,,Jedynym wspomnieniu Flory Banks'' już sam opis jest niejakim zapewnieniem, że nie będzie to kolejna wydmuchana lub sztuczna pozycja; w końcu ile książek młodzieżowych porusza wątek amnezji? Mimo optymistycznego podejścia Emily Barr nieźle mnie zaskoczyła i to w tym pozytywnym sensie.

Autorka właściwie już na samym początku wzbudziła we mnie uśmiech, a to wszystko za sprawą poznania się bohaterów - nie ma tam zbędnego patosu czy abstrakcyjnych przypadków. Flora po prostu jest na imprezie pożegnalnej chłopaka swojej przyjaciółki, po czym zaczepiona przez niego odwzajemnia jego pocałunek. Zdaje sobie sprawię, że pierwsze skojarzenie to ,,O, świetnie. Kolejna książka o odbijających chłopaków przyjaciółkach''. Na szczęście to nie ta historia, gdzie winne kłamią lub opowiadają o latających smokach, które zmusiły je do pocałunku. Flora otwarcie przyznaje się do zbliżenia, a czytelnik nawet nie próbuje jej winić. No bo, jak zarzucać zdradę siedemnastolatce, która co kilka godzin traci pamięć i nigdy nie doświadczyła tego słynnego mrowienia w brzuchu?  Ogromnie podobała mi się ta szczerość u głównej bohaterki.
 Mam na imię Flora. Kiedyś miałam dziesięć lat, ale teraz mam więcej. Urosłam. Muszę zachowywać się jak dorosła,  żeby nikt nie odgadł, że w środku dalej mieszka mała dziewczynka.
Flora została wykreowana na bohaterkę, której trudno nie kibicować w związku z poszukiwaniem Drake'a, ale jednocześnie nie jest to jedyny wątek w książce, co okazało się olbrzymim plusem, gdyż pomimo niewielkiej objętości (trochę ponad 300 stron) autorka napisała o odwadze (tej życiowej, ale także rodzicielskiej), przyjaźni, miłości (zarówno romantycznej, przyjacielskiej oraz tej, która łączy rodzeństwo i rodziców). Ponad to Emily Barr świetnie pokazała, na czym polega i jak destrukcyjnie może działać trzymanie dziecka pod kloszem oraz nadopiekuńczość. Taka rozmaitość daje nadzieję, że postacie żeńskie w romansach nie muszą być tylko powłoką bez rozumu, które są w książce jedynie po to, by wybaczać i myśleć o pięknych oczach oraz mięśniach. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że przebieg historii oraz właśnie wątek romantyczny łamie pewną utartą (i przy okazji nudną już) konwencję. Ta wielowątkowość połączona z tym, że bohaterka nadal jest bohaterką, a nie kupą ochów i achów całkowicie uwiodły mnie, ale dopiero po kilkudziesięciu stronach zdecydowałam się, że to faktycznie małe odkrycie, które zdało się przejść bez echa wśród młodzieży, która jest głównym targetem.

Możesz zadać pytanie, co zmieniło moje zdanie? Otóż w pewnym momencie autorka zastosowała całkowicie nieprzewidywalny zwrot akcji, który wprawił mnie w osłupienie, jednocześnie powodując wielkie zaciekawienie, przez które nie do końca wiedziałam, komu należałoby wierzyć. Na dobitkę mogę powiedzieć, iż ,,Jedyne wspomnienie Flory Banks'' nie stoi jednym takim zwrotem akcji. Podczas lektury nie dość, że można kilkakrotnie się zaskoczyć to dodatkowo większość bohaterów wydaje się realna. Jedynie Drake zdaje się nie tyle papierowy, co powielający pewne znane już klisze, co czyni go postacią, której nie zna się zbyt dobrze, aczkolwiek i tak ma się wrażenie, że jest to jeden z tych schematycznych bohaterów.


Książkę Barr można nawet uznać za lekko refleksyjną. Nie ma tam żadnego pseudo psychologicznego bełkotu, lecz między wierszami jest wiele wskazówek oraz przesłań nie tylko dla nastolatków, ale także rodziców.  Nie są to uwagi, które tłuką nam podczas czytania głowę, aby je zauważyć. Łatwiej je porównać do pierwszy siwych włosów na głowie - niby są, ale jeśli się uprzesz to możesz udawać, że ich nie ma.

Spojrzałam uczciwie na listę młodzieżówek, przeczytanych przeze mnie w tym roku i wyłowiłam tylko jedną pozycję, którą mogłabym polecić bez zawahania. Co to znaczy? Mniej-więcej to, że książka jest oryginalna, bohaterowie nie głupi, a wątek miłosny nie stanowi jedynej wartości w powieści. Na szczęście dziś mogę spokojnie dodać do tej listy również ,,Jedyne wspomnienie Flory Banks''. Książkę króciutką, lekką, (lecz nie głupią) a przy okazji bardzo zaskakującą. Oczywiście, należy pamiętać, że jest to tytuł, który czyta się raczej między lekturami cięższymi czy po prostu dla zwykłego odprężenia. Inaczej mówiąc, pozycja wakacyjna, która wie, czym jest i doskonale to wykorzystuje łamiąc pewne konwencję. Jeżeli ktoś podejdzie do tej lektury właśnie z oczekiwaniami rozrywkowymi oraz wiedzą, że to młodzieżówka to nie powinien, ani trochę się zawieść.


Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem Bukowy Las, lecz wszystkie wyrażone w niej opinie są moimi własnymi.


12

niedziela, 9 lipca 2017

Czy aby na pewno jest to thriller? / ,,Bad Mommy'' Tarryn Fisher

,,Bad Mommy'' w ostatnim czasie widzę dosłownie wszędzie, jednakże historia pokazuje, że można być w każdym zakątku internetu oraz na każdej wystawce i zbierać jednocześnie bicze od recenzentów - potwierdzi to choćby Grey. Przy Złej Mamie jest nieco inaczej, bo gdzie nie spojrzałam to widziałam krzyki aprobaty. Szkoda tylko, że opinie okazały się wystawione nieco na wyrost.


Po pierwsze musimy sobie ustalić, że to nie jest zła książka - jest okey, dlatego spokojnie mogę powiedzieć, że to dobra powieść psychologiczna, bo określenie thriller jakoś nie przechodzi mi przez klawiaturę, przy pozycji, która ani na moment nie była straszna, nie wzbudziła dreszczyku emocji, ani co najśmieszniejsze, nie mogła bazować na elemencie niepewności, bo od razu podała nam na tacy obsesję Fig oraz jej przyczynę. I właśnie w tym tkwi pewien problem.  Tarryn już na pierwszych stronach przyznała czytelnikowi, że Fig poroniła, a dzięki wróżce wierzy, że jeszcze spotka się z ,,duchem swojego dziecka''. Według urojeń bohaterki owy duch znajduje się właśnie w ciele kilkuletniej Mercy, czyli córki tytułowej Złej Mamy i jej męża Dariusa. Fig wprowadza się obok szczęśliwej rodzinki i zaczyna mieszać w ich życiu - przynajmniej takie wydarzenia zwiastuje obietnica z okładki. I tutaj na chwilę się zatrzymajmy z rozwojem fabuły, bo ważna jest budowa książki oraz narracja, którą autorka podzieliła między trzech bohaterów. 

Nie jest to narracja naprzemienna, gdzie co rozdział do głosu dochodzi inna postać. ,,Bad Mommy'' zostało podzielone na trzy części; pierwsza należy do Fig, druga do Dariusa, a trzecia do Jolene. Mam bardzo ambiwalentny stosunek do takiej formy; z jednej strony wprowadzenie czytelnika do historii poprzez Fig stawia sytuację bardzo klarownie, jednakże pozostaje ten ciągły aspekt niepokoju. Uważam, że gdyby tak zmienić nieco kolejność historia mogłaby nieco zyskać, bo wtedy wszystko byłoby nieco enigmatyczne, a czytelnik czuł grozę na myśl, do czego posunie sie bohaterka - w formie, na którą zdecydowała się Tarryn bardzo brakuje mi takiego elementu.

Poza tym obsesyjne zachowania Fig nie były tym, czego oczekiwałam. Jej postępowanie bardzo często przypominało nieco upierdliwą sąsiadkę, która chcę za wszelką cenę przyjść na kawę i pogadać o dzieciach. Zawiodłam się z tego powodu, głównie dlatego, że opis zwiastował nieco więcej - bardziej mrocznie, niebezpiecznie - a tutaj te zachowania, choć niepokojące nie przybrały tak na sile.  Co ważniejsze byłam pewna, że te wszystkie urojenia z dnia na dzień będą coraz bardziej się nasilać, a tak naprawdę nie dało się tego ani trochę odczuć. Niby Fig upodobniała wyposażenie swojego domu coraz bardziej do dekoracji sąsiadki, lecz taki schemat działań w mniejszej skali przedstawiony był już przy pierwszym spotkaniu, kiedy to bohaterka skopiowała buty Złej Mamy. Tarryn nakreśliła obraz, jakby uczucia kobiety w dniu poznania Złej Mamy i te po miesiącach rzekomej przyjaźni były takie same. Mogłabym nawet powiedzieć, że w późniejszych rozdziałach sama Fig trochę straciła wzrok z swojego celu, dla którego zdecydowała się w ogóle zamieszkać obok tej rodziny. Najpierw fascynowała się dzieckiem, później jej zainteresowanie spoczęło głównie na Dariusie.  

Jeśli mowa już o mężu Złej Mamy, należy poruszyć kwestię seksualności w książce. Gdy sama zastanawiałam się nad zakupem tej pozycji wyczytałam w pewnej recenzji, iż dużo tutaj scen erotycznych, które mogą zniesmaczyć odbiorcę. Autorka tego wpisu miała rację, ale tylko poniekąd, ponieważ samych zachowań z podtekstem erotycznym bądź sprośnych aluzji było sporo (głównie w części pisanej z perspektywy męskiej), jednakże ważne jest to, że Tarryn nie opisywała takich sytuacji, co z kolei nie przyczynia się na odbiór książki negatywnie, gdyż przez natężenie wspomnień o czynnościach seksualnych nie mamy wrażenia, jakby Fisher traktowała te kwestie pobieżnie, a przez brak szczegółowych opisów książka nie staje się erotykiem i nikt nie jest zdegustowany.


Jak wspominałam nie jest to pozycja zła, bo od początku do końca trzyma równy poziom i pomimo defektów wciąga. Tarryn zarysowała ciekawych bohaterów o całkiem odmiennych stylach życia, gdzie każdy miał swoje małe dziwactwa. Jednocześnie autorka zgrabnie pokazała w każdej z narracji, co stanowi priorytety dla danej osoby. Niebywale podobała mi się perspektywa Fig, ponieważ właśnie w tych rozdziałach został najlepiej pokazany tok myślenia chorej - to, jaka jest podejrzliwa wobec innych, jak mylnie interpretuje oraz zagina wydarzenia, aby pasowały do jej opinii. Dlatego też, jeśli ktoś lubi wszelkie książki z wątkami psychologicznymi to w ,,Bad Mommy'' będzie miał przystępnie opisane oraz rozwinięte zagadnienie osobowości paranoicznej. Głównie dzięki psychologii (choć nie ukrywam, że i lekki, przyjemny styl pisania odbił tu swoje piętno) podczas czytania cały czas byłam ciekawa, co jeszcze się stanie, czy będzie jakiś element zaskoczenia, a przede wszystkim interesowało mnie zakończenie, bo każdym zdawał się nim być zaskoczony.

Przyznam jednak, że ta oczekiwana końcówka była największym rozczarowaniem, aczkolwiek nie z powodu tego, że była wybitnie zła - po prostu wszyscy zapowiadali wstrząs na koniec, a zupełnie tego nie doświadczyłam. Jasne, nie spodziewałam się tego jednego konkretnego zdania na samym końcu, ale ten jeden wers nie oczarował mnie na tyle. To nie było coś, po czego przeczytaniu mówisz: ,,O cholera, te zdanie sprawiło, że już rozumiem co się działo w tej książce. Teraz wszystko ma sens!''. Te niby super zakończenie stanowiło (dla mnie) raczej ciekawostkę, a nie aspekt, który doprowadził do tego, bym całkowicie inaczej spostrzegła wydźwięk lektury czy jej wartość.

Zmierzając już do końca, powtórzę ponownie, że nikomu nie odradzam tej pozycji, bo miło z nią spędziłam czas i pewnie przez całą otoczkę oraz niezbyt popularną tematyką nawet zapamiętam fabułę, jednakże jest to jedna z tych książek, które poległy w walce z własną reklamą i szumem wokół siebie. Gdybym oceniała pozycje według skali od zera do okrągłej dziesiątki to ,,Bad mommy'' ulokowałabym, gdzieś w okolicach siódemki, przechylającej się w stronę szóstki. 

23
Template by Elmo